Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Rok po nawałnicy. Co się zmieniło? [ZDJĘCIA], [REPORTAŻ]

Dodano: 11.08.2018 | 00:05

Na zdjęciu: Tylko przyroda przypomina to, co zdarzyło się tu dokładnie przed rokiem.

Fot. Stanisław Gazda

Gdyby ktoś chciał zapomnieć o piekle, które rozpętało się około godziny  21. 30 w piątek 11 sierpnia 2017 roku nad powiatem sępoleńskim – to nie sposób tego uczynić. Przypomną o tym powalone drzewa przy drodze prowadzącej przez Wąwelno, Mierucin i w pobliżu Sośna. O ile ludzie zdołali odbudować swoje domostwa i po zniszczeniach nie ma już prawie śladu, to przyroda wciąż zatrzymuje ten obraz, jak  „stop-klatkę” z filmu grozy.

Był piękny, słoneczny dzień. Nic nie zapowiadało, że wieczorem rozegra się dramat. Sołtys Tonina Anna Czajka właśnie piekła tort na „osiemnastkę” swojego syna. Mieli ją świętować nazajutrz. Niewielki podmuch wiatru otworzył okno w sypialni. Pani Anna poszła je zamknąć. To był moment. Szła korytarzem do oddalonego o kilkanaście metrów pokoju, gdy potężny wicher wyrwał w nim całe okno, łącznie z futryną. Strzępy dachów pospadały na grządki truskawek, które rosły kilkaset metrów od domu. Strach paraliżował ruchy, myślenie, nawet naturalny odruch ratowania się i ucieczki nie zadziałał. Ale też nie było dokąd uciekać.

Pani Anna pamięta, że była wściekła, gdy zobaczyła przeciekającą przez sufit wodę. Mąż dopiero co tyle się napracował, żeby położyć nową papę. Od jedenastu lat wszystkie zaoszczędzone pieniądze wkładało się w ten dom.  Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że nie ma dachu nad głową – i to dosłownie! Gdy przestało wiać, wyszła na zewnątrz. Zamarła ze strachu. Nawet nie miała siły, żeby zapłakać. Jak  naprawdę potężne są zniszczenia widać było dopiero o poranku następnego dnia. Pani Anna nigdy nie widziała skutków wojny, ale wtedy wydawało jej się, że rzeczywistość musiała być dokładnie taka, jaką miała przed swoimi oczami.

Pierwszych siedem dni, było jak siedem dni żałoby. W milczeniu zbierało się z pól to, co kiedyś było dachem, oknem, drzwiami.  Wylewało się wodę nagromadzoną na plandekach i wybierało wiaderkami tę, która po kostki stała w mieszkaniu.

Wszyscy we wsi ponieśli jakieś straty. A to zerwany dach, a to zalane mieszkanie, a to zawalona stodoła. Wstępny rozmiar szkód szacowała pani Anna chodząc od domu do domu z komisją, nie zważając na to, że sama nie miała gdzie mieszkać. Gdy rodzina z Niemiec zobaczyła w telewizji, co się stało – przyjechała do Tonina z trochę zużytą przyczepą campingową, która przez prawie dwa miesiące służyła za schronienie dla pani Anny, jej męża i dzieci.

Spisywaniu zniszczeń towarzyszyła zupełna bezradność. Nikt wtedy nie wiedział, gdzie szukać pomocy. Dramat, jakiego dotąd nie było, jego rozmiar i bezwzględność zaskoczyły nie tylko poszkodowanych, ale także odpowiedzialne służby. Na szczęście mieszkańcy sołectwa prędko się przekonali, że nie zostali pozostawieni sami sobie. Pracownicy urzędu gminy, opieki społecznej, psychologowie, ubezpieczyciele, a chwilę później wolontariusze, robili wszystko, nie zważając na trudy, nie patrząc na zegarki, by ulżyć ciężkiemu losowi pokrzywdzonych. Lokalna tragedia sprawiła, że ujawniły się ogromne pokłady dobra, że Polacy, zwłaszcza w pomaganiu potrafią się zjednoczyć. Ludzie dobrej woli, nawet z najodleglejszych zakątków Polski przywozili żywność, odzież, środki czystości. Do pani Anny przyjechali uczniowie bydgoskiej „budowlanki”: wykańczali poddasze, kładli izolacje i wykonywali szereg innych prac, które nie wiedzieć na jak długo trzeba byłoby odsunąć w czasie, gdyż materiały, a zwłaszcza fachowcy byli na wagę złota. Nie do przecenienia była pomoc Marka Kunka, człowieka który wziął urlop, żeby stworzyć grupę inicjatywną do niesienia pomocy i kierował jej działaniami.

Dzisiaj rocznica tragicznej nawałnicy. Pani Anna jest już na dobre u siebie, w odbudowanym domu. Spodziewa się sporo gości. Przyjedzie rodzina, ale też niektórzy wolontariusze. Dzisiaj, już na spokojnie, będzie im można podziękować, za to co zrobili dla pani Anny i innych mieszkańców Tonina. W tamtych dramatycznych dniach, nierzadko nie było czasu, by wyrazić swoją wdzięczność, a i sami pomocnicy nie czekali na splendory, nie przyjechali po to, by wypromować siebie na ludzkiej tragedii.

Huta, dom Bernadetty Nowickiej i jej rodziców: Teresy i Bernarda Klapczyńskich. To jedno z najbardziej poszkodowanych gospodarstw w okolicy. Żywioł zabrał im dom, w którym dwa lata wcześniej przeprowadzili generalny remont. Silny wiatr postrącał kominy, wyrwał dach, połamał stropy, sufit się zarwał.  Woda spływała po ścianach. Wszystko zostało zalane. Mury, które ocalały, były niestabilne. Nawałnica uszkodziła też fundamenty. Pozostały po nich głębokie rowy. Uchowały się schody (prowadzące kiedyś na strych), a także mała część budynku z kotłownią i łazienką. Ale i one nadawały się jedynie do remontu, bo wszystko było zalane i nie do użytku.

Mój 16-letni wnuk tak przeraźliwie krzyczał. Wszystko się trzęsło. Córka chwyciła dzieci i ukryli się pod futryną ze stali. Pode mną nogi się ugięły, uklękłam, nie mogłam się ruszyć. Gdyby nie mój mąż… To on wyprowadzał nas po kolei, przez podwórko pełne blach, belek i szkła, do chlewa. W gruszę jak uderzyła blacha, to aż owinęła drzewo. Ciągnik nie dał rady, żeby ją stamtąd ściągnąć. Trzeba było gruszę ściąć.  Nagle, gdy jeszcze z mężem ratowaliśmy, co się dało, linia wysokiego napięcia oderwała się od słupa zaiskrzyła i spadła na ziemię. To cud, że nikogo nie poraziło – wspomina najgorsze czterdzieści minut swojego życia pani Teresa. Wracają czasami w snach. I to są najgorsze sny.

Trzy pierwsze dni po nawałnicy pięcioosobowa rodzina spędziła w chlewie. Po trzech dniach burmistrz Koronowa przysłał blaszany kontener – trochę za mały dla tylu osób. Kilkanaście dni później pojawił się dwa razy większy. W środku jak w prawdziwym domu: kuchnia, ubikacja, stoły, łóżka szafki. Tyle że zimą, gdyby go nie ogrzewać, to byłoby jak w zamrażarce. Z kolei podczas ostatnich upałów, człowiek czuje się tam tak, jakby wszedł do pieca. Ale cóż, dopóki nie zakończy się odbudowa domu, trzeba tam żyć.

Jako pierwsi z pomocą pospieszyli strażacy – zabezpieczyli plandekami wszystkie budynki, bo oprócz budynku mieszkalnego, uszkodzone zostały też stodoła, chlewnia i wszystkie garaże. Nie było dachu lub ściany, które nie zostałyby uszkodzone. Pierwszym, który wyciągnął do  gospodarzy pomocną dłoń był Krzysztof Holka, sołtys Wtelna. Wiele dobrego zrobili  wolontariusze z Warszawy i harcerze z Poznania. Pomagali we wszystkim – porządkowali teren, ściągali z upraw porozrzucane fragmenty dachów. Proboszcz postarał się o pomoc z Caritasu diecezji Pelplińskiej.

Było też na początku sporo nerwów.  6 tysięcy, które wpłynęły na konto i 9 tysięcy zaproponowane przez PZU na odbudowę domu ubezpieczonego na 212 tysięcy, to był jakiś ponury żart. Na szczęście wszystko się „wyprostowało”, zwłaszcza gdy orzeczono, że pieniądze należą się nie na remont, ale na konieczną odbudowę domu od podstaw. W takim przypadku zaczęły obowiązywać inne, szybsze w realizacji procedury.

Klapczyńscy bardzo chwalą firmę budowlaną, która zajęła się odbudową domu. Zaczęli w październiku ubiegłego roku, a już w grudniu dom był pod dachem. Roboty jeszcze jest sporo. Tak zwana wykończeniówka. Niestety, trudno jest dziś znaleźć fachowców – martwią się gospodarze, którzy liczyli, że święta Bożego Narodzenia spędzą już w odbudowanym domu.

Nawałnica – mówi Bernard Klapczyński – spowodowała nie tylko straty materialne, ale przez to wszystko, co przeżyliśmy, bardzo podupadła nasza psychika.  

W pobliskim Sitowcu pod numerem 25 mieszkają państwo Węgierscy – starsze małżeństwo: on 88 lat, ona 83. Tak po prawdzie nie powinni mieszkać w tym domu, przed którym stoi tabliczka z napisem „Zakaz wstępu”. Chałupa w każdej chwili grozi zawaleniem.  Ona także solidnie oberwała podczas nawałnicy. Nie ma tam dopływu wody, dlatego w sieni Węgierscy zgromadzili dziesiątki butelek z wodą. I choć obok domu znajduje się, załatwiony prawdopodobnie przez opiekę społeczną, spory kontener mieszkalny z wyposażeniem na miarę hotelu o wysokim standardzie, to oni wolą ryzykować życiem i mieszkać „na starych śmieciach”. Raz, że starych drzew się nie przesadza. Dwa, że w tym blaszaku latem osobom w podeszłym wieku jest zbyt duszno i gorąco. Zimą  z kolei, musieliby go ogrzewać, ale nie mają za co…

Olej leci z tej budy, psy się tylko brudzą, jakieś kable zwisają. A idź pan w cholerę z taką robotą! – złości się pani Węgierska.

A za remont starego domu nikt się nie chce zabrać. Podczas nawałnicy pozwalało dachówki od strony szczytu. Z drugiego końca też nie lepiej, bo woda zalała jeden z pokoi. Nikt Węgierskim nie chce pomóc, choć ludzie w dwóch wsiach wiedzą, jak im się żyje. Ale czego oczekiwać od obcych, gdy ósemka ich dzieci ma sobie za nic los starych, schorowanych rodziców. Ci, dom i gospodarkę przepisali na córkę. Poznała mężczyznę i wyniosła się do niego na inną, jak powiadają państwo Węgierscy, potwornie zadłużoną, gdzieś za Sępólnem Krajeńskim.

W papierach jest napisane, że ona ma nas utrzymać i się nami opiekować, ale guzik sobie z tego robi. Ma nas z przeproszeniem w d… – wali bez ogródek pani Węgierska. – Dom już nie nasz, część ziemi córka sprzedała, część wydzierżawiła bez naszej wiedzy – dodaje.

Gdyby Węgierscy mieli ziemię, to podobno od kurii biskupiej dostaliby pieniądze na budowę nowego domu. Jeżeli te pieniądze zabrała córka, to powinna rozpocząć budowę, a tu ani nowego domu, ani córki nie widać. Coś musiało być na rzeczy, bo kiedyś przyjechała jakaś ekipa. Zrobili pomiary i pojechali.

Wszyscy nas mają w nosie. Dzieci wychowalim, wyuczyli się i pojechali w cholerę. A my dziady mamy tu zemrzeć. Ciekawe, czy będzie miał nas kto pochować?…- pyta wyraźnie posmutniała pani Węgierska.