Wielki talent i kopalnia anegdot. Wspominamy karierę Tomasza Bajerskiego
Dodano: 09.02.2024 | 13:38Na zdjęciu: Tomasz Bajerski uchodził za jednego z najzdolniejszych żużlowców swojego pokolenia.
Fot. Wacław Troszka - "Tygodnik Żużlowy" nr 49 (158), 1993
Jeden z największych talentów swojego pokolenia, bohater najdroższego transferu w historii, a zdaniem wielu – król życia. Nowy menadżer ABRAMCZYK Polonii Bydgoszcz Tomasz Bajerski dziś z sukcesami realizuje się jako trener, ale w przeszłości był jednym z najważniejszych polskich żużlowców. I na pewno jednym z najbarwniejszych.
Przełom lat 80. i 90. to był wyjątkowy czas dla toruńskiego Apatora. W sezonach 1986 i 1990 klub zdobył swoje pierwsze tytuły Drużynowego Mistrza Polski, a potem przez sześć lat z rzędu zajmował miejsce na podium. Gwiazdą drużyny był wtedy Per Jonsson, ale co szczególnie cieszyło toruńskich kibiców, ważną rolę odgrywali także wychowankowie. Silna grupę stanowili zawodnicy urodzeni na przełomie lat 60 i 70. – Jacek Krzyżaniak, Mirosław Kowalik czy Robert Sawina. Chwilę później do głosu doszli kolejni, parę lat młodsi – wśród nich za najzdolniejszego uchodził Tomasz Bajerski.
„Jak stary mistrz”
Obecny menadżer ABRAMCZYK Polonii zadebiutował w rozgrywkach ligowych w 1. kolejce sezonu 1992. I już po pierwszym meczu jego nazwisko znalazło się w tytule obok nazwiska szwedzkiego mistrza. „Jonsson i Bajerski uratowali Apatora” – pisał Tygodnik Żużlowy, a w treści czytaliśmy w spotkaniu z Unią Tarnów „drugim bohatera Apatora był 16-letni Bajerski, który jesienią zdobył licencję, a w debiucie I-ligowym radził sobie jak stary mistrz”. Nastolatek zdobył wtedy 9 punktów z 2 bonusami.
Bajerski szybko zadomowił się w składzie Apatora. Już w pierwszym roku startów do medalu Drużynowych Mistrzostw Polski dołożył też złote krążki młodzieżowych zmagań w parach i w drużynie.
– Jest to mój pierwszy krajowy sukces. Myślę, że nie ostatni – mówił młody żużlowiec po finale MMPPK.
W Srebrnym Kasku Bajerski przegrał tylko z Tomaszem Gollobem. Był też najmłodszym zawodnikiem, który reprezentował Polskę na arenie międzynarodowej, jednocześnie dochodząc do finału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów.
Fragment Tygodnika Żużlowego z 1992 roku
Od Australii po Władywostok
W Apatorze, mimo seryjnie zdobywanych medali, sytuacja finansowa daleka była od idealnej. Gdy w końcówce 1992 roku redaktor Tygodnika Żużlowego odwiedził rodzinę Bajerskich, przyznawali oni, że nie jest kolorowo i kuszą ich inne kluby. O ofercie z Motoru Lublin ojciec Tomasza powiedział, że w życiu nie widział tylu pieniędzy.
W kolejnych latach Bajerski nie spuścił z tonu i uchodził za jednego z najlepszych żużlowców młodego pokolenia. Dwa razy został indywidualnym mistrzem Polski juniorów, stanął na podium wszystkich kasków, a w lidze jego średnia rosła z każdym rokiem – już jako 20-latek wyraźnie przekroczył 2 punkty na bieg.
Dostrzegł go sam Ivan Mauger, bo zimą 1994/1995 Bajerski przebywał przez kilka miesięcy w Australii i Nowej Zelandii. Podróż sfinansowali sponsorzy, a koszty pobytu pokrył 6-krotny mistrz świata.
Bajerski szybko stał się ulubieńcem toruńskich kibiców, ale też dorobił się łatki „króla życia”. W niedawnym podcaście „Mówi się żużel” wspominał, że w okresie między sezonami potrafił imprezować, ale gdy trwały rozgrywki, zdarzało się to rzadko. Chociażby dlatego, że na zabawę brakowało czasu. Bajerski startował nie tylko w Polsce, ale też w Niemczech, Czechach, Szwecji, Danii, a nawet Władywostoku.
Każdemu, kto chce posłuchać, jak Bajerski wspomina swoją karierę, polecamy rozmowę z Jackiem Dreczką:
W Tygodniku Żużlowym pisano o Bajerskim, że to „świetny technik”. Chciała go sprowadzić dominująca w tamtych latach Sparta Wrocław, kusiło Wybrzeże Gdańsk, które akurat miało solidne wsparcie rafinerii. Kiedy jednak w 1995, na spotkaniu z kibicami w McDonaldzie, spytano go, jaki klub wybrałby, gdyby musiał odejść z Apatorem, odpowiedział: „Polonię Bydgoszcz”. Dziennikarz relacjonujący rozmowę nie wyjaśnił, czy Bajerski mówił serio czy puszczał oko do toruńskich kibiców.
Do Polonii jako żużlowiec Bajerski nigdy nie trafił. W końcu jednak przyszedł czas na rozstanie z Apatorem.
„Albo oni, albo ja”
W 1996 roku toruński klub po raz siódmy z rzędu miał zdobyć medal Drużynowych Mistrzostw Polski. Taka seria to powód do dumy, ale ani razu nie udało się powtórzyć sukcesu z 1990 roku. Sezon 1996 mógł być przełomowy. Torunianie wygrali nawet rundę zasadniczą, ale wtedy pierwszy raz w historii rozgrywano fazę play-off. W półfinale Apator dość łatwo uporał się ze Stalą Gorzów i w decydującym dwumeczu miał zmierzyć się z Włókniarzem Częstochowa. Był faworytem.
Bajerski miał wtedy dobry sezon. Pisano, że jeździ widowiskowo, ale też równo, co w poprzednich latach nie było tak oczywiste. Skończył rozgrywki ze średnią 2,283 – jak się później okazało, najlepszą w całej karierze.
W pierwszym meczu, pod Jasną Górą, gospodarze wygrali 50:40. Kończący wiek młodzieżowca Bajerski zdobył 11+1 w sześciu startach i był obok Ryana Sullivana najlepszym żużlowcem Apatora. Starsi koledzy zawiedli, ale w rewanżu spokojnie można było odwrócić losy rywalizacji.
Trzy dni później w Grodzie Kopernika Apator wygrał, ale tylko dwoma punktami. Sullivan zdobył komplet 18 w 6 startach. Bajerski dorzucił 9 punktów. Ponownie jednak zabrakło punktów bardziej doświadczonych żużlowców.
Po meczu zrobiło się nieprzyjemnie. Bajerski otwarcie mówił o wątpliwościach, co do sportowej postawy starszych kolegów. Najwięcej pretensji było do Jacka Krzyżaniaka, który w finale miał upierać się przy silnikach Otto Weissa i nie chcieć pomocy innych. Powstawało wiele teorii spiskowych. Weiss był bowiem związany z Wrocławiem, który mocno rywalizował z Toruniem i nie chciał mistrzostwa Apatora. Krzyżaniaka ochrzczono w mediach „ojcem wicemistrzostwa”, pisano, że w kwiaciarni należącej do jego żony ktoś wybił szybę. On za to w osiedlowej toruńskiej telewizji nazwał Bajerskiego „gwiazdorem”.
Zmiany w personalne w drużynie były nieuniknione. Bajerski powiedział, że „albo oni, albo ja”. Trafił na listę transferową. Cena 600 tysięcy złotych wydawała się jednak zaporowa. Ale przyszła Stal Gorzów i zapłaciła.
6 miliardów
Takich pieniędzy nikt nigdy nie zapłacił za żużlowca. W kolejnych tygodniach media przedstawiały różne wersje negocjacji kontraktowych Bajerskiego z Toruniem i z Gorzowem. Ostatecznie jednak klub kierowany wówczas przez Lesa Gondora zapłacił rekordową sumę. 600 tysięcy złotych, czy też jak wówczas podkreślano – 6 miliardów starych złotych, to nie było wszystko, bo trzeba było jeszcze uiścić kilkuprocentową opłatę dla PZMot, a i Bajerski nie mógł być stratny. Oprócz przelewu Gondor podobno wysłał do Torunia także skrzynkę szampana.
– Działacze gorzowskiego klubu zaoferowali mi bardzo dobre warunki pracy. Ja natomiast żyję z żużla i chyba naturalnym jest, że w przypadku otrzymania korzystnej oferty, zdecydowałem się na zmianę pracodawcy – tłumaczył Bajerski, który uroczyście podpisał nowy kontrakt 8 stycznia 1997 w Hurtowni Materiałów Budowlanych w Gorzowie.
Apator miał mu wcześniej proponować kontrakt niewiele różniący się od juniorskiego. W Tygodniku Żużlowym relacjonowano, że Bajerski na konferencji prasowej w Gorzowie nazwał się toruńskim chłopem pańszczyźnianym. W Toruniu mieli się za to oburzyć i stwierdzić, że nie słyszeli o parobku zarabiającym tyle, co przeciętny obywatel przez 10 lat. Po kilku tygodniach, gdy emocje opadły, żużlowiec i klub z Torunia zapewniali jednak, że rozstali się w zgodzie.
W Gorzowie liczyli, że pozyskali nowego lidera na wiele lat. Skoro tyle zapłacili, to oczekiwali długiej umowy. Pisano, że Bajerski związał się z klubem kontraktem na 6 lat, ostatecznie wyszły z tego 4 sezony. Było mistrzostwo Polski, ale tylko w parach z Krzysztofem Cegielskim.
W lidze najbliżej złota Stal z Bajerskim w składzie była już w pierwszym sezonie. Wtedy jednak zdecydowanie mocniejsza okazała się bydgoska Polonia. Pierwszy finał gorzowianie wygrali u siebie 46:44, a Bajerski z 10 punktami był drugim najlepszym zawodnikiem Stali po Tonym Rickardssonie. W rewanżu torunianin znowu zdobył 10 punktów, ale tak jak rok wcześniej koledzy znowu pojechali gorzej, a sam Rickardsson był chory. Polonia z braćmi Gollobami, Piotrem Protasiewiczem i Henrikiem Gustafssonem wygrała aż 60:30. Bajerski drugi rok z rzędu został ze srebrnym medalem.
Obecny trener ABRAMCZYK Polonii w tamtym sezonie zgodnie z oczekiwaniami wyraźnie przekroczył średnią 2 punktów/bieg, choć narzekał na sprzęt i mówił, że nie jest do końca zadowolony z wyników. W czasie przygotowań do kolejnego sezonu miał poważny wypadek samochodowy. Najbardziej ucierpiała jego twarz, musiał przejść kilka operacji. Czy miało to wpływ na jego dalszą karierę? Trudno powiedzieć, ale faktem jest, że w kolejnych latach średnia z roku na rok spadała. Stal wypadła z ligowej czołówki. W 2000 roku co prawda wróciła na podium, zdobyła brązowy medal (mistrzem ponownie została Polonia), ale na tym skończył się gorzowski etap w karierze Bajerskiego.
– Uważam, że cztery lata były już pewnym przesileniem. Być może to było już ponad jego siły – mówił później trener gorzowian Stanisław Chomski.
Znowu w domu
O możliwym powrocie do Apatora Bajerski wspominał już po roku w Gorzowie. Ziściło się to przed sezonem 2001. – Cieszę się, że wróciłem do Torunia. Jestem tutaj u siebie w domu – mówił.
Pod jego nieobecność dom przeszedł jednak spore przemeblowanie. Liderem miał być Rickardsson, wtedy trzykrotny mistrz świata, pozyskany właśnie z Gdańska. Z Gorzowa ściągnięto nie tylko Bajerskiego, ale też mistrza świata juniorów Andreasa Jonssona. W składzie nadal byli torunianie, ale ze starej gwardii zostali tylko Mirosław Kowalik i Wiesław Jaguś. Ten drugi w młodzieńczych latach był notowany niżej niż nie tylko Bajerski, ale też Waldemar Walczak, a ostatecznie to właśnie on miał zostać legendą klubu. Do tego dochodzili młodsi wychowankowie jak Robert Kościecha i Tomasz Chrzanowski.
Ta mieszanka już w pierwszym sezonie dała sukces i jedyny w karierze Bajerskiego złoty medal DMP. Wówczas zrezygnowano z play-offów, ale i tak ostatni mecz z Wrocławiem był decydujący. Apator wygrał 48:42 i po jedenastu latach mistrzostwo wróciło do Torunia.
Klub z Grodu Kopernika był blisko powtórzenia sukcesu w 2003 roku, ale wówczas przegrał decydującą batalię z Włókniarzem Częstochowa. Dla Bajerskiego tamten rok i tak był wyjątkowy, bo zadebiutował w cyklu Grand Prix.
Wśród najlepszych
Początek XXI wieku był dla Bajerskiego dobrym okresem. Wyniki były bardzo solidne. Hojnie wspierał go Mirosław Szrajer z firmy Real. Do legendy przeszły jego zakłady z toruńskim biznesmenem o wyniki punktowe oraz wagę.
Bajerski przez kilka lat pukał do światowej czołówki. W 2001 roku Finał Kontynentalny (przedostatnia faza eliminacji do Grand Prix) odbywał się w Gdańsku. Obecny menadżer Polonii słabo radził sobie spod taśmy i mimo ambitnej postawy na dystansie zajął dopiero 6. miejsce, które dawało tylko miano rezerwowego w GP Challenge. Marzenie o stałym miejscu w Grand Prix trzeba było odłożyć na kolejny rok.
– Zrobię wszystko, aby awansować, Jeśli dopisze szczęście, to może uda się spełnić to marzenie – mówił w Tygodniku Żużlowym przed sezonem 2002. W innej rozmowie dodał, że jeśli tym razem nie wywalczy awansu, to nie wie, czy kiedykolwiek się to zdarzy.
Ten sezon był jednak przełomowy. Bajerski pewnie awansował do finałowego etapu rywalizacji, który odbywał się w Pile. Tam awans do przyszłorocznego cyklu miało wywalczyć 6 zawodników. Bajerski zaczął niemrawo – od pięciu punktów w trzech startach. Później jednak wygrał, a w ostatnim biegu dnia także zapisał na swoim koncie trójkę, przyjeżdżając przed Hansem Andersenem, Robertem Dadosem i Andrzejem Huszczą.
– Cieszę się bardzo, bo to mój pierwszy awans do Grand Prix. Spełniło się jedno z moich marzeń. Dziękuję kibicom za wspaniały doping, jestem wdzięczny także mojemu sponsorowi i mechanikom – mówił po zakończeniu zawodów, w których zajął upragnione szóste miejsce.
W Grand Prix jeździł przez rok. Wstydu nie było – dwa razy awansował do półfinału i zakończył zmagania na 15. miejscu (było wtedy 22 stałych uczestników). W tym samym sezonie wystartował też w finale Drużynowego Pucharu Świata. Medal był w zasięgu, ale Polacy zajęli czwarte miejsce.
Zmiany na gorsze
2004 rok był czasem dużych zmian w polskim żużlu. Dotychczasowe potęgi, jak Polonia Bydgoszcz i Polonia Piła miały ogromne problemy. Mocarstwowe plany pokazała za to Unia Tarnów, która pozyskała braci Gollobów oraz Tony’ego Rickardssona. Szwed musiał pożegnać się z Apatorem, bo liczbę obcokrajowców w składach ograniczono do jednego. W Toruniu wybrali nieco tańszego Jasona Crumpa. Oprócz tego chciano też dać szansę kolejnej zdolnej fali młodzieżowców (Adrian Miedziński i Karol Ząbik), więc zdecydowano się na zaangażowanie tylko czterech seniorów.
W tych okolicznościach wszyscy zawodnicy Apatora musieli być w dobrej formie, jeśli drużyna miała walczyć o kolejny medal. A Bajerskiemu akurat przydarzył się największy kryzys w karierze. Miał kłopoty sprzętowe, a jego średnia z 1,833 spadła na 1,177. Najbardziej z tego sezonu pamięta się scysję z Tomaszem Gollobem. W meczu z Unią Tarnów Bajerski doprowadził od upadku wracającego po kontuzji Jacka Golloba. W odwecie młodszy z braci wyszedł z parku maszyn i uderzył Bajerskiego. Później w parku maszyn miał jeszcze raz wymierzyć cios w torunianina.
Sprawa nie zakończyła się w niedzielę w Tarnowie, wiele o niej dyskutowano. Grzegorz Walasek, który startował z Bajerskim w szwedzkiej Piraternie Motala, na prezentacji przed kolejnym meczem wręczył mu rękawice i worek bokserski. – Tomek ostatnio dostał pięściami, więc pomyślałem, że przydadzą mu się rękawice. Do obrony oczywiście – wyjaśniał żużlowiec startujący wtedy we Włókniarzu Częstochowa.
Nie wszystkim było jednak do śmiechu. Sytuacja była trudna do oceny, bo odtworzenie przebiegu zdarzeń było problematyczne. Wtedy telewizja nie była obecna na każdym meczu. Bajerski uważał, że Gollob otrzymał tylko symboliczną karę i chciał dochodzić sprawiedliwości. Domagał się 100 tysięcy złotych zadośćuczynienia. Sprawa trafiła na wokandę i ciągnęła się przez kilka lat. Ostatecznie sąd przyznał rację Bajerskiemu, ale nie wymierzył tak dotkliwej kary, o jaką wnioskował torunianin – poprzestał na kilkunastu tysiącach. Po kilku latach obaj panowie wybaczyli sobie kłótnię. Pogodzili się po charytatywnym meczu hokejowym, w którym zagrali w jednej drużynie.
Po zakończeniu sezonu 2004 Bajerski tak jak w 1996 roku trafił na listę transferową. Tym razem cena wynosiła już tylko 100 tysięcy. Miał kilka ofert z Ekstraligi i I ligi. Ostatecznie zdecydował się na beniaminka najwyższej klasy rozgrywkowej, czyli Wybrzeże Gdańsk. W poprzednich latach świetną formę osiągnęło tam dwóch innych wychowanków Apatora – Tomasz Chrzanowski i Robert Kościecha. – Podaliśmy mu rękę i liczymy, że w Gdańsku się odbuduje – mówił prezes klubu Marek Formela.
O parę lat za długo
Torunianin już jednak nie wrócił do formy z najlepszych lat. W marcu 2005 Mirosław Szrajer popełnił samobójstwo, a w Gdańsku były problemy z wypłatami. Bohater tego artykułu miał co prawda minimalnie lepszą średnią niż rok wcześniej, a Wybrzeże utrzymało się w Ekstralidze, ale do kolejnego sezonu już nie przystąpiło. Bajerski wyjaśnia, że do dziś nie otrzymał wszystkich pieniędzy z tamtego kontraktu.
Następnie trafił do I-ligowego Grudziądza, ale tam jego wyniki były jeszcze gorsze. Zdecydował się więc na II ligę – w Miszkolcu i Daugavpils był czołowym zawodnikiem. Na koniec zaliczył jeszcze epizody w Krośnie i Pile, aby przedłużać ważność licencji. Do dzisiaj nie wie, po co.
– Myślę, że powinienem zakończyć z 3-4 lata szybciej. Później byłem już w jednym, drugim, trzecim klubie chyba bardziej po to, żeby sobie pojeździć relaksacyjnie. W Miszkolcu czy Daugavpils jeździłem z dzieciakami, to były takie wyjazdy wycieczkowe – mówił niedawno w klubowej telewizji. Gdy jednak spytano go, czy żałuje czegoś w swojej karierze, odpowiedział bez chwili wątpliwości. – Nie, niczego.