KLIKA, co prawdę wytyka. Rozmowa z Antonim Szpakiem, współtwórcą kabaretu „Klika”
Dodano: 26.11.2016 | 14:45Na zdjęciu: Antoni Szpak
Fot. Stanisław Gazda
Antoni Szpak opowiada o początkach działalności kabaretu „Klika”, przygodach z politykami oraz przyjaźni aż po grób.
– Spotykamy się niemal dokładnie w drugą rocznicę śmierci Marka Sobczaka. Gdyby żył, świętowalibyście w tych dniach czterdzieści jeden lat waszej wspólnej pracy jako kabaret „Klika”…
– Niestety, nie ma go z nami od 10 listopada 2014 roku. Moja „druga połówka” wybrała inny wymiar…
– Ale był taki czas, że brano was obu za rodzinę, za braci, ba, nawet za bliźniaków! Trudno się temu dziwić. Dwóch facetów przez prawie pół wieku razem, toż to jak dobre stare małżeństwo!
– Kojarzenie nas razem prowadziło nawet do tego, że ja byłem Marek Szpak, a on Antoni Sobczak, a jak dodam, że Marek Sobczak był chrzestnym mojego syna Marka, a ja chrzestnym jego córki, to gmatwanina wychodzi z tego całkiem niezła… To była przyjaźń nie tylko studencka, autorska, ale taka – dziś mogę powiedzieć – sięgająca aż po grób, a nawet poza grób. Każda złotówka na pół. Taka to była przyjaźń…
Brakuje mi go nie tylko jako współautora, towarzysza podróży i występów, ale jako człowieka, z którym byłem bliżej niż z rodziną. Poznałem go wcześniej niż własną żonę. I tak wspólnie razem przeciągnęliśmy ten wózek przez socjalizm, stan wojenny, zmianę ustroju, przełom stuleci. A to nie lada wyczyn! Dziś to już nikogo nie dziwi, ale kiedyś duecik facetów był różnie odbierany. Najczęściej postrzegano nas jako świrów. Tak, byliśmy świrami, na szczęście zakręconymi w tę samą stronę, więc nas nie dotyczyło to, co często po osiągnięciu popularności zdarza się w świecie artystycznym: zawiść, wybijanie się na indywidualność, aż po rozpad. My przyjęliśmy jedną zasadę: jak już wypuszczamy tekst podpisany Sobczak i Szpak, to ponosimy za to wspólną odpowiedzialność, razem go bronimy, bez względu na to, który z nas miał w tym większy udział, a nawet, gdy tekst czy występ okazywały się walnięciem kulą w płot.
– Wróćmy na moment do waszych początków. Klub „Beanus”, i co? Od razu poczuliście do siebie „artystyczną miętę”?
– Byłem wtedy wraz ze studenckim narybkiem na praktyce robotniczej w Chojnicach i jaja sobie robiłem ze wszystkiego i z wszystkich. Któregoś dnia podszedł do mnie student trzeciego roku i mówi mi, że na WSP (Wyższa Szkoła Pedagogiczna – dod. red.) jest klub „Beanus”, w którym spotykają się takie świry jak ja, więc może mógłbym tam wpaść i dołączyć do nich. Wpadłem. Znalazłem się w jakiejś grupie teatralnej, w której działał Marek. Obydwaj wariowaliśmy tak bardzo, że ktoś stwierdził, że z nami trudno wytrzymać. Najlepiej będzie, jak założymy kabaret i tam się wyszalejemy. Posłuchaliśmy. Tak się nam ten wygłup spodobał, że tak już zostało. Wyjazdy na festiwale studenckie, spotkanie innych już będących na topie kabaretów nauczyły nas, że kabaret nie jest tylko do wygłupiania się, ale musi też dawać do myślenia.
– Ta lekcja została w was chyba na zawsze, gdyż sami, będąc już u szczytów sławy, potrafiliście równo „jechać” po innych kabaretach, którym wydawało się, że nimi są, bo sypią kawałami jak z rękawa, bo są dawcami taniego rechotu. Kiedy tak naprawdę znaleźliście się na tych torach, po których sunęliście przez dziesiątki lat; kiedy obraliście satyryczno-polityczny kierunek jazdy?
– Zrobiliśmy program pt. „Kto pyta, nie rządzi” i pojechaliśmy z tym do Zakopanego na ogólnopolski festiwal „Złote rogi kozicy”, gdzie – jak się okazało – poszukiwano kabaretu śmieszącego i ambitnego zarazem. Wygrał Daukszewicz, dla którego był to debiut i start do popularności, ale nami zachwycono się szczególnie, gdyż nikt nie przypuszczał, że w Bydgoszczy mógłby powstać kabaret, który bardziej niż rechot ceni sobie inteligencję, ostrą pointę, refleksję i nie boi się iść pod prąd. Tego zaczęliśmy się trzymać. Postanowiliśmy być „mordą ludu”, która wali wprost to, o czym myśli. Już po studiach, wspólnie z Bronkiem Opałką, czyli „Genowefą Pigwą”, napisaliśmy program o niczego niesugerującej nazwie: „Słodki dźwięk ukulele nad Polonezją”. Graliśmy to dość długo, aż się w końcu połapano, że jest to bardzo ostry politycznie spektakl. Komitet Centralny PZPR nakazał zaprzestać wystawiania programu ze skutkiem natychmiastowym. Zostaliśmy bez pracy, na szczęście gdańska agencja artystyczna wzięła nas pod swoje skrzydła, gdzie graliśmy do stanu wojennego. W tamtych latach mieliśmy z Markiem żony, po dwoje dzieci, więc jeździliśmy tam, gdzie nas chciano, bardziej jako Sobczak i Szpak, gdyż cenzura była wyczulona jedynie na hasło „Klika”.
– A właściwie dlaczego nazwaliście się „Kilka”?
– Wszystkie nazwy, które nam przychodziły do głowy, w ogóle nam się nie podobały. Gdy tak zastanawialiśmy się, czy się nie poddać, czy nie wyprowadzić z „Beanusa”, bo byliśmy studentami i zależało nam na tym, żeby te studia skończyć, a trzeba wiedzieć, że część wykładowców nienawidziła tego miejsca mówiąc, iż to jest jedna wielka klika – dziura, z której studenckie szczury wyłażą tylko wtedy, gdy trzeba uzyskać zaliczenie… I wtedy przyszło olśnienie: nazwijmy nasz kabaret „Klika”.
– Na szersze wody wypłynęliście w latach 90.
– Tak, czas odwilży był „złotym wiekiem” w naszej historii. Po występie na kabaretonie „Przestrojenie” zaczęliśmy zdobywać Polskę, zagranicę, podjęliśmy współpracę ze „Szpilkami”, radiową „Trójką”, a w niej „Powtórką z rozrywki”, z lokalnymi bydgoskimi mediami. Czuliśmy, że nabieramy stylu, własnego charakteru. Później zainteresowała się nami „Angora”, a my coraz chętniej oddawaliśmy się pracy felietonistów. To było nobilitujące, mobilizujące i pozwalające na stałe wrzucanie kamyczka do politycznego ogródka, dodawanie swoich trzech groszy, a jak zachodziła taka potrzeba, to i wkładanie kija w mrowisko. Jednym to się bardziej podobało, innym mniej, że jest za ostro, że my to łomiarze.
– Chociaż najbardziej nie lubili was politycy, to jeden z nich właśnie dzięki wam rozpoczął swoją karierę…
– Tak. O Beacie Kempie mowa. Były w Nowym Dworze w gminie Syców, skąd ona się wywodzi, potężne dożynki i my na nich tzw. gwiazdą imprezy. Choć w polityce byliśmy nieźle zorientowani, to akurat ta pani była nam raczej obca. Więc pozwoliliśmy sobie na mocną jazdę po PiS-ie, Ziobrach i innym inwentarzu. I nagle wchodzi na scenę kobieta, która zabiera konferansjerowi mikrofon. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że posłanka z Sycowa skradnie nam całe show. Kempa przedstawiła się jako wiceminister, na co odpowiedzieliśmy jej, że poczekamy aż będzie „całym ministrem”. Podczas wymiany zdań publiczność myślała, że to część skeczu i śmiała się do łez. Pani Kempa powiedziała nam tak: burmistrz jest moim przeciwnikiem politycznym, więc on wam zapewne honorarium wypłaci, dlatego też dziś jeszcze się bawcie, bo jutro może być za późno. Powiało grozą. Marek zapytał, czy ona nas straszy? Powiedziała, że nie. Skończyło się to tak, że powiedział jej, iż dla niej i jej partyjnych kolegów Polska kończy się na rogatkach Warszawy, a ja dodałem, że ma zadatki na zrobienie dużej kariery. No i wykrakałem…
– Przypięto wam łatkę głównych wrogów miłościwie nam panującej przewodniej partii, ale chyba niesłusznie. Was partie nie interesują. Was interesuje głupota.
– Dokładnie tak! Proszę sobie prześledzić nasze felietony, gdy rządził SLD, później PO, PSL. Tam nie było pochwał. Kto był u władzy, temu patrzyliśmy na ręce, bo on decyduje o naszym życiu, on jest władny zmieniać naszą rzeczywistość, więc jako obywatele mieliśmy pełne prawo wyrazić swoje zdanie. Fakt, jeździliśmy po politykach od lewa do prawa, ale to jest, nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie, taka nacja, że jak ich krótko nie trzymać, to potrafią narobić takiego bagna, że się z niego nigdy nie wydobędziemy.
– Czy na przestrzeni czterdziestu lat waszej działalności kabaretowo-publicystycznej był ktoś lub było coś, kto nie zasługiwałby na to, żebyście mu przywalili?
– Bardzo dobre pytanie! Ale też bardzo trudna odpowiedź. Hmmm… Bardzo długo mieliśmy ogromny szacunek dla papieża Jana Pawła II. Bardzo długo nie „czepialiśmy” się Wałęsy. Ale gdy wyszły na jaw sprawy pedofilskie w kościele i z ikony „Solidarności”, na jej własne życzenie, odpadł blichtr – zmieniliśmy zdanie na temat tych osób.
– Każdy dziennikarz zadaje to pytanie kabareciarzom, więc nie będę gorszy: „Czy czas, w którym żyjemy, jest dobry dla kabaretu i kabareciarzy”?
– Dla uprawiających satyrę polityczną każde czasy są dobre, bo oni są głosem ludu, a że żadna władza nie jest idealna – jest co robić. Problem polega na tym, czy pracuje się na tej samej częstotliwości, co słuchacze.
– „Klika” bez Marka… Jak zmienił się twój świat? Bo to nie tylko brak strony internetowej kabaretu. To chyba coś znacznie więcej…
– Po śmierci Marka często się łapałem na tym, że nie akceptuję tego, że on nie żyje. Przejawiało się to w tym, że oglądając w telewizji wywiad z jakimś politykiem krew mnie zalewa, sięgam po telefon, żeby, tak jak to się zawsze działo, podzielić się swoimi uwagami z Markiem… i wtedy przychodzi opamiętanie. I żalę się swojej żonie Grażynie, że nawet nie mam się z kim pokłócić, a przecież to właśnie nasze kłótnie owocowały naszymi najlepszymi tekstami. Na szczęście dobrze pamiętam i wiem, jak zareagowałby Marek na niektóre zdania, które piszę, toteż prędko je „pod niego” zmieniam. Czuję, że gdybym tego nie zrobił, Marek by miał do mnie pretensje…
- Pałace Krajny [WIDEO] - 19 maja 2020
- Marny los ruin zamku w Nowym Jasińcu [WIDEO] - 17 maja 2020
- Pośpimy krócej! Tej nocy zmiana czasu na letni! - 28 marca 2020