Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Paweł Bokiej: Kilku szans na zjednoczenie już nie wykorzystaliśmy [STUDIO METROPOLIA]

Dodano: 18.01.2019 | 09:03

Na zdjęciu: Paweł Bokiej jest radnym drugą kadencję.

Fot. SG

Sam przyznaje, że jest człowiekiem emocjonalnym i lubi komentować otaczającą go rzeczywistość. Dlatego, choć jest politykiem PiS-u, nie ma problemu, aby mówić o dymisji Jacka Kurskiego. Czy w nowej kadencji rady miasta czuje większą odpowiedzialność? Jakie błędy popełnił PiS w jesiennych wyborach samorządowych? I czym zawiódł go Marek Żydowicz? Między innymi na te pytania odpowiada w wywiadzie z cyklu Studio Metropolia radny Paweł Bokiej.

Sebastian Torzewski: Chyba żaden inny radny tak regularnie nie komentuje bieżących wydarzeń politycznych jak Pan na swoim blogu na facebooku. Ciągnie pana do pisania?
Paweł Bokiej (radny Prawa i Sprawiedliwości): Uważam to za pewien obowiązek, aby relacjonować swoją pracę i jakoś się przedstawić wyborcom. To taka skrzynka kontaktowa, forum wymiany poglądów. Ja interesuję się polityką, nie tylko lokalną, ale też ogólnopolską, do tego jestem chyba dość emocjonalnym człowiekiem i lubię komentować. Staram się to jednak robić w dość wyważony, kulturalny sposób.

– We wtorek skomentował pan odsunięcie Michała Rachonia od prowadzenia programów w TVP. Napisał pan, że poniedziałkowe wydanie Wiadomości to był „spektakl żenady” i należy odsunąć wydawcę, a jeśli nie – zdymisjonować prezesa Jacka Kurskiego. To nie jest chyba popularne wśród polityków PiS-u, aby wygłaszać publicznie takie poglądy.
– W naszym środowisku ścierają się różne poglądy i ocena działalności telewizji publicznej też jest różna. Nie uważam, abym zaatakował moje środowisko, wręcz przeciwnie. Jeśli spojrzymy na wypowiedzi premiera, prezydenta albo rzecznik rządu, którzy apelowali w ten dzień, aby powstrzymać się od wszelkich komentarzy i co najwyżej modlić się o pana prezydenta Adamowicza, to to, co zrobiła telewizja, stoi w sprzeczności do wypowiedzi pierwszoplanowych postaci mojego obozu politycznego.

– Czyli Telewizja Polska po rządach Jacka Kurskiego potrzebuje odpolitycznienia?
– Nie idźmy za daleko. Konkurs na prezesa TVP organizuje Rada Mediów Narodowych. Ja nie jestem żadnym znawcą tematu, który chciałby teraz mówić, kto powinien być prezesem. Skomentowałem bieżące zachowanie, które mi się nie podobało. Zresztą, skupiamy się na tym, co napisałem o TVP, ale trzeba zauważyć, że gdy coś się działo w mediach prywatnych, to też nie powstrzymywałem się od komentarzy, a nawet częściej zarzucałem nierzetelność. Dlatego uznałem, że sprawiedliwie będzie także teraz zająć stanowisko.

– Tragedia, do której doszło w niedzielę, ma szansę nauczyć czegoś osoby funkcjonujące w życiu publicznym, na przykład was, polityków i nas, dziennikarzy?
– Szansa jest zawsze, ale takich momentów w historii Polski pamiętam już kilka. Po śmierci Jana Pawła II na chwilę wszyscy się zjednoczyliśmy. Był rok 2010 i katastrofa smoleńska, kiedy też wytrzymaliśmy chyba nie dłużej niż tydzień w tym zjednoczeniu. Były więc już okazje i niestety one niczego nas nie nauczyły. Zawsze jednak należy być optymistą.

– Teraz przed wyborami europejskimi, a następnie parlamentarnymi nie będzie łatwo zachować spokój i powściągliwość.
– No nie będzie, aczkolwiek już teraz padła deklaracja prezesa naszej partii o niewystawieniu kandydata w Gdańsku, co uważam za bardzo rozsądną decyzję. Nie powinno się teraz podgrzewać atmosfery, tylko uszanować zdecydowane zwycięstwo pana prezydenta Adamowicza w jesiennych wyborach.

– A na gruncie bydgoskim potrzebujemy nowego otwarcia? W pierwszych miesiącach więcej niż porozumienia było mówienia o braku woli współpracy między władzą a opozycją.
– Mieliśmy nadzieję na zmianę. Rada miasta zdecydowanie się odmłodziła, tak samo prezydium. Jest nowa przewodnicząca, nowy wiceprezydent. To wszystko są osoby z mojego pokolenia, czyli około trzydziestki. Wydawało się, że chociażby z tego powodu, że jesteśmy tym samym pokoleniem, szybciej znajdziemy wspólny język. Do tego zresztą nawiązywała pani przewodnicząca w swoim pierwszym wystąpieniu. Daliśmy jakieś wotum zaufania, nie głosując przeciwko jej kandydaturze. Okazało się, że to tylko słowa, a już pierwsza decyzja stała w sprzeczności z tym przemówieniem. Nie mówię nawet o podziale funkcji, ale o tym, że nie było choćby próby jakiejkolwiek rozmowy. Stanowiska w radzie miasta są, powiedzmy sobie szczerze, symboliczne. Przewodniczący komisji w zasadzie organizują pracę i nie mają nadzwyczajnych prerogatyw.

– Monika Matowska, gdy jeszcze w listopadzie zapytałem ją o kwestię przydziału miejsc w prezydium rady miasta, odpowiedziała, że to odzwierciedlenie decyzji wyborców.
– Tak, ale w poprzednich kadencjach wyborcy też dawali władzę jakiejś grupie, a jednak ta grupa potrafiła dochować pewnych standardów demokratycznych. Teraz doszło do absurdu, że na pierwszej sesji mieliśmy manifestację Komitetu Obrony Demokracji, radni Platformy Obywatelskiej i Sojuszu Lewicy Demokratycznej pojawili się ze znaczkami „Konstytucja” w klapach swoich marynarek, po czym te standardy podeptali. Nikt nie mówi, żeby dzielić się władzą. Chodzi o zwykły gest. Miejsce w prezydium na przykład nie daje jakiejś władzy, ale zapewnia lepszy kontakt z przewodniczącym i wpływ na organizację samej sesji rady miasta, dzięki czemu może nie dochodziłoby do pewnych spięć i przedłużania dyskusji o porządku obrad, co notorycznie ma miejsce. Kiedyś rządzących stać było na taki gest, ale ten zwyczaj został zniszczony i przykre jest, że dokonali tego ludzie młodzi.

– Wasz klub radnych też jest dowodem na odmłodzenie. Jeśli ktoś przyglądał się wam na pierwszych sesjach, to często mógł zauważyć, że pan, Szymon Róg i Jarosław Wenderlich regularnie konsultowaliście zamiary. Mimo młodego stażu czuje pan już większa odpowiedzialność za działania opozycji?
– Na pewno. Zostałem radnym w połowie ubiegłej kadencji i dla mnie było to zaskoczenie, ale starałem się ten czas jak najlepiej wykorzystać. Jak dobrze wiemy, decyzją władz naszej partii niektórzy doświadczeni radni, którzy byli liderami naszej grupy, nie mogli kandydować. Mandatu nie też zdobył Stefan Pastuszewski, który był dla nas autorytetem. Siłą rzeczy ktoś musiał przejąć pałeczkę. Szczególnie Jarek Wenderlich, nasz nowy szef klubu, najbardziej doświadczony, musiał wziąć na siebie odpowiedzialność.

– W tym tygodniu odbywały się posiedzenia komisji, które – co warto zauważyć – wracają do normalności. Zgodnie z grudniową uchwałą rady, przyjętą głosami koalicji, liczebność poszczególnych komisji wróciła do normalności. Nie wystawaliście czasem tej instytucji na śmieszność, wpisując się w komplecie do wszystkich komisji?
– Może i tak, ale z naszej strony była to forma protestu. Chcieliśmy pokazać, że do takich sytuacji, dość komicznych, może dochodzić, kiedy dwie strony nie rozmawiają ze sobą. Na tamtej sesji był ogromny bałagan. Coś co powinniśmy zrobić na jednej sesji, zrobiliśmy formalnie na trzech, bo pani przewodnicząca zamykała posiedzenia, otwierała, a wszystko to wynikało z pośpiechu i chęci siłowego rozwiązania sprawy. Możliwe, że nasze zagranie było złośliwe, ale przynajmniej radni Platformy musieli wykazać odrobinę wysiłku, żeby swoje funkcje utrzymać. Jeśli mieliby normalne podejście do tego tematu i wyrazili chęć negocjacji, ta sytuacja nie miałaby miejsca. Ale zgadzam się, że na dłuższą metę nie mogło to funkcjonować.

– Gdy już doszło do powołania trzydziestoosobowych komisji, to wtedy pojawiła się propozycja rozmów?
– Nie. Myśleliśmy, że to będzie moment na otrzeźwienie, ale było przeciwnie. Nasz szef klubu spotkał się z panią przewodnicząca i szefem klubu radnych, którzy jedynie zakomunikowali, że proszą, abyśmy wypisali się z tych komisji albo zrobią to za pomocą uchwały.

– Wy na tę prośbę nie zareagowaliście.
– Nie, bo uważaliśmy, że skoro to oni stworzyli bałagan, to powinni znaleźć rozwiązanie.

– Gdyby jednak PiS w październiku wygrał wybory w Bydgoszczy, to na pewno rozmawialibyśmy dzisiaj zupełnie inaczej. Usiedliście wspólnie po 21 października i ustaliliście, co poszło nie tak?
– Na pewno popełniliśmy błędy, ale mam wrażenie, że ta kampania nie skupiała się na sprawach lokalnych, a była odzwierciedleniem sytuacji ogólnopolskiej. To był sondaż za albo przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. W dużych miastach wyniki były podobne, ale trzeba podkreślić, że nie zawsze przegrywaliśmy z kandydatami Koalicji Obywatelskiej, a często z lokalnymi samorządowcami. Nie zawsze było tak, że jeśli my ponosiliśmy porażkę, to Koalicja cieszyła się z sukcesu. Natomiast w Bydgoszczy rzeczywiście prezydent Bruski przeprowadził poprawną kampanię i nie dał mieszkańcom zbyt wielu pretekstów, aby odsunęli go od władzy. Powtórzę też coś, co już mówiłem – te wybory okazały się plebiscytem, bo nie można inaczej rozumieć sytuacji z okręgu 1, obejmującego Miedzyń i Czyżkówko, gdzie w regionie zapomnianym przez prezydenta, gdzie nie ma ośrodka kultury ani utwardzonej drogi, w jednej z komisji wygrał on z naszym kandydatem stosunkiem głosów 500:70. Sprawy lokalne zeszły na dalszy plan i zaangażowani społecznicy mieli mniej do powiedzenia.

– PiS w okręgu 1 wystawił swoją chyba najmocniejszą listę, z Szymonem Rogiem, Stefanem Pastuszewskim, Bogdanem Dzakanowskim i ówczesnym radnym Andrzejem Kaczmarkiem. Tymczasem to Koalicja Obywatelska zdobyła tam trzy mandaty.
– To też jest ciekawy przykład, bo właśnie ta lista, z czterema radnymi, zrobiła wynik o chyba 5 punktów procentowych lepszy od naszego średniego. To pokazuje, ile można ugrać konkretnymi działaniami, nazwiskami. 5 punktów procentowych. Reszta jest od nas niezależna. Nie chcę zrzucać odpowiedzialności, bo też popełniliśmy swoje błędy, ale na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Kandydaci Koalicji nie zrobili w tym okręgu jakiejś oszałamiającej kampanii, ale mieli więcej szczęścia.

– Dwa razy już pan wspomniał o popełnionych błędach. Czyli konkretnie – jakich?
– Takim kluczowym okazało się to, że kampania przeniosła się do internetu i to w ten negatywny, oszczerczy sposób, a my to zlekceważyliśmy. Poseł Latos jest w mojej opinii człowiekiem stonowanym, koncyliacyjnym, wyważonym i nie zakładał takiej skali hejtu. Nie był na to przygotowany. Mało tego, uważam, że nie umie w taki sposób prowadzić debaty i nie mówię tego jako zarzut. Bardzo dobrze, że jest takim człowiekiem, ale niestety w polityce czasem się to nie sprawdza. Prezydent Bruski oczywiście nie atakował osobiście naszego kandydata, ale całe środowisko skupione wokół niego zajęło się tymi sprawami. Działo się to w internecie, a my to zlekceważyliśmy.

– Zostawmy już przeszłość w spokoju, a porozmawiajmy o tym, co przed nami. Podpisał pan już petycję antysmogową?
– Nie, jeszcze nie, ale nie mam z tym problemu. Zresztą, to chyba też komentowałem na blogu.

– Dlatego właśnie pytam.
– Na pewno podpiszę, bo to oczywiście temat ważny dla nas wszystkich.

– Rada będzie dążyła do spełnienia w najbliższym czasie zawartych w petycji postulatów?
– Nie mogę mówić za radę, bo nawet nie mamy w niej większości, ale ja na pewno popieram te rozwiązania.

– Wszyscy zgadzają się, że ze smogiem trzeba walczyć. Więcej kontrowersji budzi kwestia festiwalu Camerimage. Radni PiS optowali za zwiększeniem środków finansowych przeznaczonych dla festiwalu, ale po grudniowym posiedzeniu komisji kultury, na którym pojawił się Marek Żydowicz, napisał Pan, że jest zawiedziony, między innymi zachowaniem Żydowicza właśnie. Teraz, już oceniając na chłodno – nadal uważa Pan, że festiwal powinien pozostać w Bydgoszczy?
– Tak, mam tu sprecyzowany pogląd. Uważam, że ten festiwal jest wartością dodaną dla miasta i pewnie szybko nie uda nam się zorganizować wydarzenia takiego kalibru. Na markę pracuje się latami, wiec nie zgodzę się z lansowaną przez niektórych tezą, że jeśli będziemy mieli te pieniądze, to szybko sami zorganizujemy coś na tym poziomie. Inną sprawą jest jednak podejście pana Marka Żydowicza, który chyba nie zdaje sobie sprawy, jak rozhuśtał lokalne emocje. Jego deklaracja o budowie centrum festiwalowego w Toruniu bardzo bydgoszczan zdenerwowała i pan Żydowicz stracił zaufanie społeczne. Przedstawia wygórowane warunki i sam nie chce zrobić żadnego kroku wstecz. W mojej opinii tak się nie prowadzi negocjacji. Za bardzo sensowny uważam postulat, że słowo Bydgoszcz powinno być w nazwie festiwalu. Mieliśmy nazwy komercyjne, choć te firmy nie pokrywały w pełni kosztów festiwalu, a teraz jest to przeszkodą, aby zamieścić nazwę miasta. Ton wypowiedzi pana Żydowicza zraził radnych. Oczywiście powinniśmy odkładać emocje na bok, ale wydaje mi się, że pan Żydowicz nie szuka teraz porozumienia. Jest, bo jest, ale obojętnie co mu się zaoferuje, to gdy znajdzie lepsza propozycję, przeniesie festiwal.

– Czyli kwota 1,5 miliona złotych proponowana przez prezydenta Bruskiego to dobra propozycja czy jednak nie? Radni na grudniowej zaapelowali przecież o rozważenie zwiększenia finansowania.
– Gdyby rozmowa z panem dyrektorem była normalna, to ja dałbym i pięć milionów. Teraz nie ma się co licytować o kwotę, ale bardziej o formę negocjacji i o to, co pan Żydowicz może zaoferować miastu. Skoro kupujemy usługę promocyjną, to mamy prawo przedstawiać swoje oczekiwania. Co do konkretnych kwot nie chcę się wypowiadać, natomiast jako klub uznaliśmy, że skoro pan prezydent toczy negocjacje, to my nie będziemy ich zaburzać. Jesteśmy opozycją, ale jednak miejską, a nie rzecznikami pana Żydowicza.

– Wśród poprawek do budżetu miasta zaproponowanych przez Prawo i Sprawiedliwość oprócz kwestii Camerimage znalazł się też pański pomysł sfinansowania studium dla kolei metropolitalnej. Poprawka została odrzucona, ale prezydent zapowiedział, że stowarzyszenie Metropolia Bydgoszcz podjęło już działania w tej kwestii. Poprosił więc pan o przesłanie harmonogramu. Dostał już go Pan?
– Jeszcze nie. Nie sądzę, żeby był z tym problem i myślę, że kiedy zgłoszę się do dyrektora Krupy to ten harmonogram otrzymam. To ważny temat, bo Bydgoszcz potrzebuje jeszcze większego zintegrowania z ościennymi gminami. Obie strony mają z tego korzyści, więc musimy się rozwijać pod tym kątem.

Sebastian Torzewski