Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Prywatna Bydgoszcz. Z dala od miejskiego zgiełku [ZDJĘCIA]

Dodano: 21.11.2016 | 20:13

Po dojechaniu na miejsce można doznać szoku, że tak wygląda… Bydgoszcz.

Na zdjęciu: Wiktoria (na ekranie telefonu), Katarzyna i Andrzej Felscy – jedyni mieszkańcy pomorskiej Bydgoszczy.

Fot. Stanisław Gazda

Wyjechać z Bydgoszczy, przejechać 133 kilometry i znaleźć się w… Bydgoszczy, w dodatku nie jeżdżąc w kółko po mieście. Niemożliwe? A właśnie, że możliwe!

Gdyby nie nawigacja, trudno byłoby tu trafić. No bo komu przyszłoby do głowy, jadąc porządną drogą przez Borowy Młyn, żeby kilka metrów przed znakiem informującym o końcu wsi skręcić nagle w polną drogę prowadzącą w las? Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów można doznać szoku, że tak wygląda… Bydgoszcz. Ale przecież białe litery na zielonej tablicy nie kłamią. Jak wół stoi napisane: „Bydgoszcz”. Tyle że pod tą nazwą jest druga – „Bëdgòszcz”. Dzięki temu jest przynajmniej pewność, że nikt nie przywiózł z Bydgoszczy tej tablicy drogowej  i nie wkopał dla żartów między polami i lasami.

Po wyjściu z samochodu jak obuch uderza rześkie powietrze. Mimo że to listopad, mogę przysiąc, iż czuć w nim delikatny zapach grzybów. Dookoła tylko pole i las. Ale są też oznaki cywilizacji. Między drzewami dostrzec można sporej wielkości biały dom oraz sąsiadujące z nim zabudowania gospodarcze.

Przyjechałem z Bydgoszczy do Bydgoszczy, żeby…
Jak najbardziej! Jest pan w Bydgoszczy – przerywa mi może trzydziestoletnia kobieta, która tak jak stała przy kuchni, tak pojawiła się przede mną na przydomowym podwórku, by wyjaśnić, że to ani nie fatamorgana, ani głupi żart, ani błąd w nawigacji.

Jest Bydgoszcz? Jest! A my jesteśmy bydgoszczanami! – zapewnia.

Mówi: „my”, bo oto jest i gospodarz – młody, dobrze zbudowany mężczyzna w kufajce i gumiakach. Zostawił podłączanie poideł dla bydła, żeby zobaczyć, kogo też przyniosło w te zabudowania i czy aby znowu nie przez pomyłkę.

Ostatnio często ludzie do nas zajeżdżają. Tak jak pan wysiadają na podwórku i zdziwieni pytają, gdzie są? Jaka to ulica? Mówią, że chcieli dojechać do Bydgoszczy, ale nie tej, nie takiej… – wyjaśnia. – Nie ma tu tramwajów, ulic, szkoły, kościoła, ale za to są sarny na polu, lasy, jeziora, świeże powietrze. No i jeden dom. Nasz.

Poznawszy prawdziwy powód mojego przyjazdu –  gospodarz zaprasza do środka.

Jestem u państwa Felskich – Katarzyny i Andrzeja. Mają córkę Wiktorię. Teraz jest w szkole, w Borowym Młynie. Przyjedzie do domu szkolnym gimbusem, ale dopiero około szesnastej.

Dom Felskich postawili w Bydgoszczy jeszcze pradziadkowie Andrzeja. Od tamtej pory w tym malutkim kaszubskim przysiółku w regionie zwanym Gochami położonym na Równinie Charzykowskiej w województwie pomorskim, w powiecie bytowskim, w gminie Lipnica, nie zachodziły większe zmiany. Może jedynie to, że pola nie orze się już koniem i pługiem, że dom zyskał podmurówkę, później był już cały ceglany, że na krótko Bydgoszcz została wchłonięta przez Borowy Młyn i że w latach 1975–1998 było tu województwo słupskie.

Katarzyny o historię nie ma co pytać. Ona nietutejsza, napływowa. I to spod Bydgoszczy.  Ale tej dużej. Mieszkała w Witoldowie. Któregoś dnia odebrała dziwny telefon. Jakiś facet chciał u niej kupić… ciągnik. Tym facetem był Andrzej. Coś mu się pokićkało z numerem telefonu z ogłoszeniem i tym sposobem po raz pierwszy usłyszał Kasię. Ta komiczna pomyłka prędko miała ciąg dalszy. Były wysyłane do siebie SMS-y, długie rozmowy, aż w końcu Andrzej zawitał do Witoldowa, żeby się Katarzynie oświadczyć i poprosić o jej rękę.

Kasia, słysząc, że Andrzej mieszka w Bydgoszczy, ucieszyła się, że będą mieć blisko do siebie. Gdy dowiedziała się, że to nie ta Bydgoszcz, o której myślała, długo nie mogła uwierzyć, że mogą być w Polsce dwie Bydgoszcze. Aż w końcu przyjechała i uwierzyła.

Pierwsze wrażenie? Szczerze? No, załamałam się. Patrzę, jeden dom na całą okolicę. Pomyślałam wtedy: „Ja p…, jakie zadupie!”. Ale teraz, po sześciu latach pobytu tutaj, nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne – zarzeka się Katarzyna.

Podobnie jak Andrzej. Był w Bydgoszczy nad Brdą i Wisłą może ze dwa razy, ale zdecydowanie bardziej woli tę swoją, jak mówi o niej – „prywatną Bydgoszcz”, która zaczyna się i kończy na jego polu.

Mamy swoje „miasto” na wsi! – śmieje się Katarzyna.

Jedyna większa wieś w pobliżu to Borowy Młyn. Jest tam sklep, zespół szkół, kościół. Nie jest tak źle. Bydgoszcz, wbrew pozorom, nie znajduje się na końcu świata. Jak czegoś w domu zabraknie, Andrzej odpala wysłużonego forda i po przejechaniu pięciu kilometrów, po kilku minutach jest we wsi.

Poważniejsze zakupy Felscy robią raz na tydzień. Ale tak po prawdzie, niewiele im potrzeba. Mając gospodarstwo są samowystarczalni. Andrzej hoduje bydło opasowe. Ma blisko trzydzieści krów, kilka byczków. Są kury, jest kilkanaście uli, przydomowy ogródek, są drzewa owocowe. Jak przyjdzie ochota na rybkę, to do jeziora jest trzysta metrów, a w nim szczupaki, okonie, płotki, leszcze. Grzyby? Jak jest urodzaj, to jest ich całe mnóstwo, bo lasów dookoła dostatek.

Życie w Bydgoszczy upływa Felskim raczej powoli, monotonnie. Dzień poprzedni niewiele różni się od następnego: wczesna pobudka, praca przy zwierzętach, krzątanie się przy garnkach. W gospodarstwie czas wolny nie istnieje. Nie ma tak, jak to się mieszczuchom wydaje: rolnik zaorze, zasieje i samo mu rośnie, więc może sobie leżeć do góry brzuchem. Jak nie ma prac polowych, to są remontowe. – Jest co robić – zapewnia Katarzyna.

– Nie ma czasu, żeby gdzieś pojechać, choć czasami chciałoby się chociaż na chwilę zmienić otoczenie – włącza się do rozmowy Andrzej. – Chciałoby się, ale to się nie udaje, bo skup przyjeżdża do nas, weterynarz też, szambo odbiera firma asenizacyjna. Jedzie się jedynie, jeżeli potrzeba załatwić jakieś sprawy urzędowe, czy to w gminie czy w powiecie. Ale to raz na kilka tygodni. Siedmioletnią Wiktorię zabiera do szkoły gimbus i przywozi prawie pod dom.

A propos Wiktorii. Pytam o jej przyszłość – jaką chcieliby dla niej Felscy?

Sama wybierze. Byleby tylko jak najdalej od rolnictwa – odpowiada bez chwili zastanowienia Andrzej. – Ziemia tu licha, szóstej klasy. Ale nie to jest najważniejsze. Dziś nie ma żadnej satysfakcji, że się jest rolnikiem, bo czy można się cieszyć z tego, że się wegetuje. Ojciec, jak był zdrowy i sprawny, to miał tu jeszcze świnki i owce. Dziś, gdy prosiak w skupie po 3-4 zł, to jaka to opłacalność? Poza tym, rolnik nie ma pewnej, comiesięcznej pensji. Ja, dajmy na to kupię cielaka, chowam go dwa lata… Dziś wiem, że za kilogram żywca dostałbym po 7 zł, ale ja muszę odczekać na zapłatę dwa lata i może wówczas okazać się, że wtedy zapłacą mi jedynie  4 zł za kilogram. I moja córka miałaby godzić się z takim paradoksem, że gdy od rolnika produkty tanieją, to w sklepach drożeją lub ceny stoją w miejscu?! Nigdy!

Jest antena satelitarna. Jest telewizja cyfrowa. Jak są dobre warunki atmosferyczne, to internet „śmiga” całkiem znośnie. Są własne zwierzęta, jest mleko, masło, chleb pieczony w piecu, są owoce, warzywa. Niby wszystko jest co do życia i szczęścia potrzebne, ale… No właśnie, owo „ale” wskazuje, że życie w przysiółku Bydgoszcz to składowa nie tylko plusów, ale też minusów.

Plusem na pewno jest cisza i spokój dookoła. Żadnych sąsiadów w pobliżu, więc wścibskie oko sąsiadki nie wypatrzy, z jakimi to Katarzyna zakupami przyjechała, ciekawskie ucho nie podsłucha, czy i z jakiego powodu się kłócą. Nikt się nie wtrąca do życia, nie pyta: „dokąd idziesz?”, „a po co?”, „a ile dałaś za tę kieckę?”. Minusy? Gdyby, odpukać, trzeba by było wezwać pogotowie, to przyjechałoby aż z odległego o 37 km Bytowa. A tam, słysząc w słuchawce adres: „Bydgoszcz”, potrafią się spytać: „To co wy tam w Bydgoszczy pogotowia nie macie, tylko wydzwaniacie do Bytowa?!”.

Jak się zdarzy sroga, śnieżna zima, to się trzeba sporo łopatą namachać, żeby przebić się do wiejskiej drogi, a ta też nie jest przecież pierwszego utrzymania. Czasami zdarzają się chwile, gdy przychodzi świadomość, że z Bydgoszczy wszędzie jest daleko, że nie ma do kogo, poza rodziną, „gęby otworzyć”, że brakuje dobrej sąsiadki, z którą można by sobie było poplotkować.

Nie ma co narzekać – przerywa tę nieoptymistyczna zadumę Andrzej. – Tu jest Bydgoszcz, a w promieniu kilkunastu kilometrów mamy jeszcze Warszawę, też z jednym domem, jak by się uparł to i Holandia się znajdzie i Jeruzalem. Wszędzie blisko i wszędzie daleko…