Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Wojna z San Escobar [FELIETON RADOSŁAWA SIKORSKIEGO]

Dodano: 25.06.2021 | 09:57

Na zdjęciu: W nowym artykule Radosław Sikorski pisze o rajach podatkowych.

Fot. mat. nadesłany

Szanowni Państwo!

Witold Waszczykowski – były szef dyplomacji rządu Zjednoczonej Prawicy – wyprzedził swoje czasy. Pamiętają Państwo jak pochwalił się dobrymi relacjami dyplomatycznymi z San Escobar? Dziś ten niewielki kraj prowokuje do działania największe światowe potęgi, ze Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską na czele.

No, prawie.

Piszę „prawie”, bo jak wiadomo San Escobar nie istnieje. Ale, interpretując życzliwie słowa Waszczykowskiego, można przypuszczać, że miał na myśli San Cristóbal. To z kolei dawna nazwa jednej z wysp tworzących Saint Kitts i Nevis, byłą brytyjską kolonię na Morzu Karaibskim. Jak widać, od San Escobar do Saint Kitts i Nevis droga niedaleka. Ale dlaczego państwo o powierzchni 261 kilometrów kwadratowych (dla porównania, Londyn zajmuje 1572 km2) wywołuje takie emocje?

Z prostego powodu. Saint Kitts i Nevis to prawdziwy raj – raj podatkowy. Jeden z wielu na świecie. Istnieją od dekad i pozwalają najbogatszym ludziom, a także największym oraz tym nieco mniejszym firmom unikać opodatkowania. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w 2015 roku szacowała straty państw wynikające z działalności rajów podatkowych gdzieś pomiędzy 100 a 240 miliardów dolarów rocznie. Obecnie pojawia się szansa na zmianę. A jej motorem są Stany Zjednoczone.

Kilka miesięcy temu Janet Yellen, sekretarz skarbu w administracji Joe Bidena, ogłosiła, że czas skończyć z trwającym od dekad podatkowym „wyścigiem do dna”. Obecnie państwa prześcigają się w obniżaniu stawek podatków dla firm byle tylko przyciągnąć je do siebie. A firmy z tego skwapliwie korzystają. Tygodnik „The Economist” informuje, że w roku 1985 średnia globalna stawka podatku dla firm wynosiła 45 procent. W roku 2018 było to już tylko 24 procent.

Oczywiście, nie wszystkie państwa działają tak jak Saint Kitts i Nevis czy Bermudy, gdzie niektórych podatków nie płaci się w ogóle. Jak to się opłaca państwu? Dla tak niewielkich gospodarek wystarczającym bodźcem są już firmy prawnicze, księgowe i doradcze obsługujące multimilionerów i globalne korporacje. Niekiedy władze sprzedają też… obywatelstwo. Za inwestycję o określonej wysokości dostaje się paszport. A z nim kolejne zwolnienia podatkowe.

Nie zawsze to lokalne władze wpadały na taki model zarabiania na życie. Brytyjski dziennikarz Oliver Bullough w świetnej książce „Moneyland” [pol. „Kraina szmalu”] pisze, że przepisy regulujące system bankowy ułożyli dla Saint Kitts i Nevis… amerykańscy prawnicy w latach 80., po tym jak wyspy uzyskały niepodległość.

Ale raje podatkowe to nie tylko tropikalne wysepki. Istnieją także w Europie. Na przykład stawka podatku dla firm w Irlandii wynosi 12,5 procent, a dzięki rozmaitym ulgom większość płaci jeszcze mniej. Na Węgrzech to jedynie 9 procent.

Plany walki ze zjawiskiem unikania podatków – które ostatnio zaakceptowały duże gospodarki zrzeszone w grupie G-7 – uderzą w interesy także takich państw. Na czym polegają?

Po pierwsze, chodzi o to, by globalne firmy płaciły podatki tam, gdzie faktycznie sprzedają swoje towary, a nie tam, gdzie formalnie notują zyski. Szczegóły procesu unikania opodatkowania są złożone i niekiedy wymagają zatrudnienia całych sztabów doradców. Ale sam mechanizm leżący u podstaw procesu jest dość prosty.

Wyobraźmy sobie, że mamy amerykańską sieć kawiarni, które funkcjonują na całym świecie, także w Europie i w każdym kraju radzą sobie znakomicie. Przy okazji rozliczeń podatkowych okazuje się jednak, że nie przynoszą żadnych zysków, a w związku z tym nie ma czego opodatkować. Jak to możliwe? Oddziały firmy znajdujące się w tych krajach muszą uiścić potężne opłaty na rzecz centrali, na przykład „opłaty licencyjne” za korzystanie z logotypu, modelu prowadzenia biznesu, szkoleń itd. To absurdalne, bo oto oddział firmy, dajmy na to w Polsce, płaci centrali tej samej firmy w Irlandii. Ale dzięki tym opłatom oddział w Polsce może wykazać, że nie zarobił nic albo zarobił niewiele. Po co to robi? Bo w Polsce stawka podatku dla firm wynosi 19 procent, z kolei w Irlandii jedynie 12,5 procenta, a z ulgami jeszcze mniej.

Nowe przepisy zakładają, że prawo nakładania podatków od przynajmniej części zysków miałyby te kraje, gdzie firma faktycznie sprzedaje swoje produkty, nie te, gdzie księguje zyski. To po pierwsze.

Po drugie, pojawił się pomysł wprowadzenia minimalnej stawki podatku korporacyjnego, który miałby obowiązywać na całym świecie – w tej chwili mówi się o poziomie 15 procent. Oczywiście Stany Zjednoczone nie mają prawa narzucić Irlandii, jaką ma mieć stawkę podatkową. Ale jeśli byłaby ona niższa niż 15 procent, to wówczas państwo macierzyste dla danej korporacji miałoby prawo obciążyć ją dodatkowym podatkiem, który wyrówna różnicę. A zatem jeśli amerykańska firma zapłaci na Węgrzech 9 procent podatku, to rząd USA miałby prawo dodać jej jeszcze 6 procent. Chodzi o to, żeby firmom nie opłacało się uciekać do rajów podatkowych.

Obecny system jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Jeśli, jak mówią amerykańskie dane, 55 największych amerykańskich firm – w tym na przykład Nike czy FedEx – nie płaci w tym kraju żadnych federalnych podatków od dochodu, to działania Bidena stają się bardziej zrozumiałe.

W Polsce Mateusz Morawiecki nie raz mówił o konieczności opodatkowania globalnych korporacji, w tym tych z branży technologicznej jak Amazon czy Google. Ale po ogłoszeniu obecnych planów okazało się, że jego minister finansów jest przeciw.

Tadeusz Kościński – bo tak nazywa się minister finansów, choć zapewne większość Polaków nigdy o nim nie słyszała – powiedział w rozmowie z „Financial Times”, że „G7 nie powinno dyktować nam, jakie podatki powinniśmy mieć w naszym kraju” i że niskie stawki podatków od dochodów korporacji mają służyć przyciąganiu innowacji z zagranicy i zmniejszaniu dystansu do krajów rozwiniętych. Przeciwne są też między innymi Węgry oraz Irlandia. O ile jednak w tych krajach powody są oczywiste – ich obecne stawki podatkowe są niższe niż planowane minimum – to komunikat polskiego ministra jest niezrozumiały. Bo Kościński zapowiedział jednocześnie, że Polska nie chce przyciągać globalnych korporacji specjalnymi obniżkami podatku. Ciekawy jestem, jak ten sprzeciw ma się też do poglądów premiera, który w – uwaga! – niemieckim dzienniku „Handelsblatt” narzekał, że „zyski w wysokości 1,38 biliona dolarów nie zostały opodatkowane w krajach, w których zostały wypracowane, tylko przesunięto je do rajów podatkowych z ekstremalnie niskim albo nieistniejącym obciążeniem finansowym”. I domagał się „publicznej kontroli nad polityką podatkową międzynarodowych koncernów i przejrzystości ich operacji finansowych oraz strategii podatkowych” oraz ustanowienia „globalnych standardów”. A teraz, kiedy pojawia się konkretna propozycja, jego minister jest przeciw.

Moim zdaniem sprawa skutecznego opodatkowania globalnych korporacji może i powinna być przestrzenią współpracy między lewicą, a partią liberalną jak Platforma Obywatelska.

Zamiast dociskać ludzi zarabiających 7-8 tysięcy złotych miesięcznie, lepiej zająć się tymi, którzy podatków nie płacą w ogóle. I pójść tam, gdzie naprawdę są konfitury.

Chodzi bowiem o to, aby podatki były płacone w kraju, w którym firma wypracowuje zyski i, jednocześnie, by nie wypłoszyć firm i inwestorów z Polski. A do tego potrzebna jest nie tylko współpraca ponadpartyjna, ale przede wszystkim międzynarodowa. Obecny rząd chyba tego nie rozumie.