Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Żaden trybik nie może zgrzytać. Wywiad z prezesem Zawiszy

Dodano: 22.11.2016 | 11:32

Waldemar Keister w obszernej rozmowie opowiada o siedemdziesięciu latach istnienia klubu.

Na zdjęciu: Prezes Cywilno-Wojskowego Związku Sportowego Zawisza Bydgoszcz Waldemar Keister.

Fot. Stanisław Gazda

Rozmowa z Waldemarem Keisterem, prezesem Cywilno-Wojskowego Związku Sportowego Zawisza Bydgoszcz, o zgrzytaniu zębami, wyciąganiu ręki i kuli u nogi

– Po co panu ta prezesura?
– Z dwóch powodów – po pierwsze, od czasu mojego odejścia (w lutym 2015 r. – dod. red.) sporo się zmieniło, jest nowy zarząd, nowe pomysły, są widoki na dalsze inwestycje w infrastrukturę, ma powstać hala lekkoatletyczna, dzięki czemu możliwe będą treningi przez cały rok, mamy już halę do tenisa, a w kolejce czeka kolejny obiekt na potrzeby strzelectwa. Po drugie, trochę serce bolało, że odszedłem z powodu konfliktu, którego nie udało się rozwiązać, który w momencie mojej rezygnacji pękł. A teraz myślę, że wspólnie z cały zarządem można zrobić dużo dobrego, a fakt, że nie wybrano przez kilkanaście miesięcy prezesa, odczytuję jako podtekst do mojego powrotu.

– Czyli jak w serialu z lat 80. – parafrazując jego tytuł – na kłopoty… Waldemar Keister.
– Zarząd przeszedł ewolucję, zmieniły się nazwiska, prezesi poszczególnych stowarzyszeń, ale nawet bez tego, powiedzmy, szefa radzono sobie w związku bardzo dobrze. Dowodem jest chociażby pozyskanie w 2016 roku imprez takich jak mistrzostwa Polski czy mistrzostwa świata juniorów w lekkiej atletyce. Oczywiście, można powiedzieć, że klub bez prezesa jest klubem bez kropki nad „i”. Ale to już jest zawsze kwestia odpowiedzialności, i to takiej osobistej – prezes odpowiada za wszystkie aspekty działania klubu – spływają na niego pochwały, ale uderzają wszystkie złe historie.

– Czym różni się 65-letni Zawisza, którego prezesem zostawał pan w 2011 roku, od tego obecnego, już 70-latka?
– Klub jest bogatszy w doświadczenie, na pewno straciliśmy dużo pod względem sportowym – nie mamy piłki na ligowym poziomie, wizerunkowo straciliśmy też na sprawie dopingowej braci Zielińskich. Do tego doszedł jeszcze brak medalu olimpijskiego, na który liczyliśmy. I liczyli kajakarze, lekkoatleci, strzelcy czy ciężarowcy. Sport ma jednak to do siebie, że szybko nadrabia stracony czas. I czas, i niesławę, o której trzeba mówić, a nie zakopać, przykryć piachem i powiedzieć: „Nic się nie stało”. Straciliśmy też w ubiegłym roku wielkiego człowieka, śp. Edmunda Mileckiego, osobę, która dawała poczucie większej pewności. Wiedzieliśmy, że jest ktoś, kto pogrozi palcem, powie, że idziemy w niewłaściwą stronę. Na taką osobowość trzeba będzie czekać ponownie wiele lat.

– Nie zamiatajmy więc pod dywan – w 2011 roku mówił pan, że boi się pan piłki nożnej, a w październiku na sesji rady miasta, że Zawisza bez wielkiej piłki nie może istnieć.
– Od tamtej deklaracji minęło sporo czasu, ale faktycznie piłki się obawiałem. Nie znałem środowiska, miałem z nią niewiele wspólnego, choć trudno mówić, że się nią w ogóle nie interesowałem. Zresztą, gdy obejmowałem stery w CWZS-ie po raz pierwszy, wokół piłki też toczył się konflikt. Na początku stałem trochę z boku, przyglądałem się tej sytuacji, nie angażowałem, nie chciałem bez pewności powiedzieć, że należy zrobić tak a tak. Sprawa futbolu była przez nas monitorowana, ale nie było jakichś wewnętrznych awantur. Później przyszedł prezes Pultyn, jeszcze później spółkę przejął Radosław Osuch. Piłka jest specyficzna, bo wszystko dzieje się tam szybko – jeden mecz zmienić może wszystko. Albo dobry mecz, albo zły, albo oklaski, albo awantura. Dla mnie to było novum.

– Gdy odchodził pan w 2015 roku, miał pan jednak wątpliwości, czy wszystkie działania zarządu były właściwe. A środowisko jednak zdążył pan już poznać.
– Znaleźliśmy się w centrum tego konfliktu jednak nie na własne życzenie. Jako zarządzający obiektami mieliśmy problem, jak to pogodzić – przygotowania do meczów, spotkania zarządu, gdzie po jednej stronie siedzieli przedstawiciele spółki, po drugiej – Stowarzyszenia Piłkarskiego. My byliśmy buforem, staraliśmy się zażegnać konflikt, nie było chyba ani jednego spotkania, na którym nie mówiłbym: „Dogadajmy się”. A jednak skończyło się jak się skończyło.

– Dlaczego najwięcej kantów miał okrągły stół?
– Z jednej strony SP Zawisza – historia, dzieci i inne tradycje sportowe, ale gdzieś za plecami drugie stowarzyszenie, które później zawiesiło działalność, czyli stowarzyszenie kibiców. To nie pasowało, nie było jasne i czytelne, kto jaką rolę odgrywa. Uważam, że sportowo SP robiło swoje, szkoliło młodzież, nie można było na tym polu niczego zarzucić. Ale ci, co chcieli przeszkadzać, faktycznie przeszkadzali. Gdy drogi stron sporu definitywnie się rozeszły, doszło do eskalacji konfliktu, którego rozmiar mnie, zarządowi czy właścicielowi obiektu, czyli miastu trudno było zaakceptować. A my, Bogu ducha winni w tym konflikcie, byliśmy najbardziej narażeni na jego skutki. A to przecież na nas spoczywała odpowiedzialność za obiekty, za ludzi, którzy tu pracują. My musieliśmy pracować dalej, nie oglądając się na żadną ze stron.

– Może zawiodła koncyliacyjna polityka – chciał pan wyciągać rękę do wszystkich, a nikt tego nie odwzajemnił?
– Ciągle jesteśmy przy tej piłce, w sumie chciałem tego uniknąć. Mieliśmy być katalizatorem, a staliśmy się wrogiem dla obu stron. Bo każdy myślał, że to może gra, że może ktoś kogoś namówił… nie, ja cały czas próbowałem osłabiać napięcie i rozmawiać z obiema stronami. Ale jest to trudne, gdy konflikt jest ważniejszy niż chęć porozumienia się.

– Nie miał pan wrażenia latem, stojąc nieco z boku, że pogrzebanie piłkarskiego Zawiszy przez Radosława Osucha to forma jego zemsty?
– Nie, to słowo, „zemsta”, nie powinno tutaj paść. Po prostu w pewnym momencie pan Osuch się pogubił, trudno było mu nadrobić to, co zostało za nim, nie miał silnego wsparcia środowisk, które go sponsorowały i mocowały w tym, co robił. Ale nie sądzę, że on to zrobił z zemsty. Można powiedzieć wprost – coś go przerosło, nie poradził sobie z tym.

– Jak przywrócić wspomnianą już wielką piłkę na Zawiszę? W 2011 roku, gdy zostawał pan prezesem, Zawisza grał w II lidze, dziś jest na peryferiach futbolu. Jedyny klub grający z jego szyldem występuje w klasie B, a CWZS na obiektach gości jedynie MUKS szkolący młodzież.
– Jest takie powiedzenie „czas goi rany”. To trafne określenie, potrzeba czasu i cierpliwości, rozsądku, aby tę sytuację unormować. Oczywiście MUKS, jeśli wygramy spór o nazwę, przyjmie jego szyld. Myślę, że najrozsądniejsze rozwiązanie to postawić na młodzież, i to MUKS robi. Zresztą, podobnie jak SP, które mimo braku możliwości trenowania na obiektach miejskich funkcjonuje, radzi sobie, są bodaj drudzy w tabeli, tylko przyklasnąć, że kontynuują działalność. Zresztą, kto powiedział, że taki stan rzeczy będzie miał miejsce zawsze.

– Czyli powrót SP Zawisza na Gdańską to coś więcej niż utopia?
– Nie ma rzeczy niemożliwych, a ja sam jestem optymistą. W jaki sposób to zrobić – to zostawiam do rozważenia władzom stowarzyszenia, one dobrze wiedzą, jaka jest droga powrotu i na klubowe obiekty, i do wielkiej piłki.

– Jest i drugi problem – z wielkiej imprezy, czyli igrzysk w Rio de Janeiro, wróciliście jako klub ponownie bez medalu.
– Na pewno na ostatnich igrzyskach były spore oczekiwania i zawód. Pekin nam nie wyszedł, były różne historie, jak chociażby dyskwalifikacja partnera Mariusza Kujawskiego, nie było powodów do euforii, ale nadzieje na Londyn były. Później pojawiła się wielka gwiazda kajakarstwa w postaci Piotra Siemionowskiego. Mistrzostwo świata, Europy… kto by się spodziewał, że podobnie nie będzie na igrzyskach? I wreszcie Rio… Taki jest sport, może nie ma obecnie tylu ludzi chętnych do uprawiania sportu? Stawiamy na tych, co pływają, a nie pływają ekstra?

– Z jednej strony Zawisza od lat wygrywa klasyfikację punktową w szkoleniu dzieci i młodzieży, z drugiej Najwyższa Izba Kontroli wskazuje, że już na etapie selekcji większość klubów popełnia błędy. Na kogo więc postawić w kontekście IO w Tokio, skoro nasze eksportowe nazwiska – choćby Marika Popowicz-Drapała czy Paweł Wojciechowski przekroczą już trzydziestkę?
– Zdecydowanie stawiać na młodzież. I to na wzór angielski, gdzie dokonała się rewolucja w sporcie i trzeci raz przyniosła sukces. Z drugiej strony – mówiąc brutalnie – starsi zawodnicy muszą udowadniać swoją wyższość i wygrywać z młodzieżą, bo w przeciwnym wypadku zabraknie im motywacji. Młode pokolenie ma spore zabezpieczenie – ośrodki sportowe, stypendia, powinno czuć wiatr w żagle wiejący we właściwym kierunku. W swoim stowarzyszeniu mam takie przykłady, młodziutka Dominika Włodarczyk, dwukrotna mistrzyni Europy, Martin Brzeziński, medalista ME seniorów czy Rafał Polaczyk, który jest już multimedalistą dużych imprez. Może powinniśmy stawiać na dwie, trzy osoby, a nie dziesięć. To się sprawdza. Przykład – Beata Mikołajczyk, która wróciła do kraju z trzecim już medalem olimpijskim.
Jeżeli chodzi o sport masowy, to tutaj przodujemy. Wygrywamy ministerialną klasyfikację z bardzo dużą różnicą punktową, i to już od pięciu lat. Jak można więc sądzić, że nie narodzi się w tej grupie perła, która zdobędzie ten medal olimpijski? Z drugiej strony mamy grupę doświadczonych sportowców, którym nie można powiedzieć, że powinni odejść, zrezygnować z walki o zaszczyty. Należy stawiać na młode pokolenie, ale nie zamykać drzwi przed tymi uznanymi, wielkimi już sportowcami.

– Skoro nie skreśla pan doświadczonych zawodników, to jaka jest przyszłość Wojskowej Grupy Sportowej? Teoria była taka – mają zaplecze finansowe, skupiają się na pracy, osiągają sukcesy.
– I w tej materii nic się nie zmieni. Jedyne zagrożenie to takie, że Ministerstwo Obrony Narodowej przestanie wspierać finansowo sporty wodne z racji tego, że nie służą one obronności kraju. Ale z uwagi na bez mała 50-letnią historię tych sekcji w Zawiszy, chcielibyśmy, żeby z tych planów resort zrezygnował. Mamy się przecież czym pochwalić – Mateusz Polaczyk to jedyny w historii slalomu trzykrotny medalista mistrzostw świata w K-1.

–  Czy ta grupa będzie jednak rozwijana? Po lekkoatletycznych MP pojawił się chociażby pomysł pozyskania Konrada Bukowieckiego.
– O to należałoby już pytać prezesów poszczególnych stowarzyszeń, oni mają swoje plany i rozeznanie, a Sebastian Chmara ma na pewno doskonałą wiedzę na ten temat. Jeżeli pojawi się jakiś pomysł na zawodnika, który poziomem sportowym udowodnił przydatność do grupy, to droga jest otwarta.

– A z pańskiej sekcji? Cztery lata temu toczyła się głośna dyskusja o pozyskaniu braci Polaczyków. Zapewnialiście, że nie byli kaperowani do Zawiszy.
– Temat kaperowania nie pasuje do sportów wodnych, bo to sport niszowy, gdzie trudno, aby jedynym przebiciem były pieniądze. Chodzi raczej o warunki do jego uprawiania, które są w Bydgoszczy czy Szczawnicy, gdzie trenują „górale”. Oczywiście, przychodzi taki moment sezonu, zimą, gdy zawodnicy szukają pomysłu na nowy klub. Ale u nas reguły są czytelne – muszą to być medaliści MŚ lub ME. Wyjątkiem może być jedynie bardzo dobrze rokujący wychowanek.

– W 2011 roku nie było mariny, w której rozmawiamy. Od trzech lat już jest, cała infrastruktura poszła do przodu. Czego więc brakuje do lepszego szkolenia?
– Jak to mówią, brakuje chyba tylko ptasiego mleczka. Warunki mamy obecnie doskonałe, ale przed wybudowaniem mariny przeszliśmy drogę krzyżową. I to chyba nas wzmocniło, nie było konfliktów, a nagrodą było samozaparcie młodzieży, która nie żaliła się, nie zgrzytała zębami ze złości, a co najwyżej z zimna. Dzisiaj potrzebna jest współpraca trenerów, myśl szkoleniowa, organizacja naborów i przy okazji zabezpieczenie życia po karierze. To kwintesencja tego, co nam jako sekcji udało się zbudować w ostatnich latach. Wszystko musi tworzyć całość, żaden trybik nie może zgrzytać.

– Czyli jednak wraca pan do piłki.
– Znowu mnie pan sprowokował do mówienia o tym, co nam dobrze wyszło w kajakach. Tam było zero… jakiś namiot, później użyczony obiekt. Dzisiaj mamy dużo sprzętu, nowoczesny park maszynowy, nagrody od ministerstwa…

– Da się to przełożyć na cały związek i osiągnąć efekt skali?
– Na pewno tak. Związek od początku zresztą funkcjonował bardzo dobrze i mówiłem o tym głośno, gdy w 2011 roku zastępowałem Sebastiana Chmarę. Wzorzec był właściwy, trzeba było pójść dalej, z czego skrzętnie skorzystałem. Nie było rewolucji po odejściu Chmary, stowarzyszenia się rozwijają. Kilka lat temu zdobywały 300-400 punktów, dzisiaj po 600. A CWZS dominuje w zbiorczej klasyfikacji (w najnowszym zestawieniu klubowym Zawisza wyprzedził Śląsk Wrocław o blisko 700 pkt. – dod. red.). Są nowe nadzieje – bokserzy, w strzelectwie Klaudia Breś, ale są też i gorsze strony – choćby podnoszenie ciężarów.

– Po igrzyskach mówiono, że ta dyscyplina to kula u nogi.
– Ale ja uważam, że zło można naprawić jedynie dobrem. Mamy piękną salę, bogate tradycje, trzeba zacząć dźwigać „nowe” ciężary. Jestem daleki od tego, żeby mówić, że coś należy skreślić, zlikwidować czy wyrzucić. Do tego dochodzi gimnastyka – od czasów Andrzeja Szajny czy Mariusza Zasady nie trafił nam się żaden zawodnik wybitny. Ale to nie oznacza, że tak już będzie zawsze. Kajaki też chciano kilka lat temu zlikwidować, najlepiej spalić. Ale trener Skowronek wyciągnął je z boksu i powiedział, że będzie szkolił dalej.

– Skoro jest pan takim optymistą, to niech pan powie, kiedy powstanie hala lekkoatletyczna.
– Hala mogłaby być budowana już w przyszłym roku, projekt jest już gotowy.

– To wiadomo. A pieniądze?
– Projekt nie powstałby bez zaplecza, jakimi są pieniądze. Mamy nadzieję, że hala szybko się pojawi, nie chcemy mówić o tym za wcześnie, ale może w ciągu dwóch lat…

– Na razie musi wystarczyć nie hala, ale gala, i to 70-lecia klubu.
– Szczegóły jeszcze ustalamy, listę nazwisk zaproszonych gości, potwierdzenie obecności, listę wyróżnionych. Gala odbędzie się 8 grudnia w hali tenisa. Zaprosimy gości ze świata sportu, władze miasta, przedstawicieli, uczelni, szkół, a także przyjaciół i tych, którzy zasłużyli się przez lata dla Zawiszy.

– Języczkiem u wagi będzie jubileuszowy plebiscyt – pan już głosował?
– Powiem szczerze, że nie. Mieliśmy jednak w obrębie zarządu sportów wodnych spotkanie i ostatecznie wybraliśmy, kto to naszym zdaniem powinien być. Zawsze to jest delikatna sprawa – 70 lat to wiele pokoleń zawodników. Dlatego uważam, że dobrze stało się, iż mamy zarówno sportowca 70-lecia, jak i poszczególnych sekcji. Zawisza ma sporo ikon, których nikt nie ma prawa kwestionować.