Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

Zmierzch klubowej Bydgoszczy. Znak czasów czy dyskusja boomerów?

Dodano: 10.11.2021 | 09:00

Eryk Dominiczak | e.dominiczak@metropoliabydgoska.pl

Na zdjęciu: W ciągu ostatnich lat z mapy miasta zniknęło przynajmniej kilkanaście klubów. - Przyczyny tego stanu są złożone - przekonują nasi rozmówcy.

Fot. Pixabay

Savoy, Trip, Zentrum albo Euphoria czy Egoist, Sonobar, no względnie Pepper, Vega, Vanila Club, Moralist lub Arsenał, Estrada… – wszystkie te kluby doskonale znasz, zwłaszcza jeśli masz -dzieścia albo -dzieści lat. A łączy je jeszcze jedno – wszystkie już dzisiaj nie istnieją.

Mogło w sumie być tak, że robiłeś tam bifor. Jest, dajmy na to, sobota, pewnie koło godziny dwudziestej, może trochę po. Nazwa mogła być myląca, bo w Pubie Student przy ulicy Chodkiewicza studentów bywało jak na lekarstwo. Ale mogłeś tam spotkać dziennikarza sportowego jednej z lokalnych gazet, który właśnie pił drugie piwo, bo gazetę zamykali późnym wieczorem i był jeszcze czas, żeby napisać o dopiero co zakończonym meczu Zawiszy. Albo spotkać tajemniczego jegomościa siedzącego przy stoliku w pomieszczeniu w głębi, który siedział przy Żywcu ze słuchawkami w uszach. Mówili, że to policjant. Z wydziału kryminalnego.

Jako że ręka jeszcze dość pewna i nieskażona procentami, to grasz w bilard na wysłużonym stole. Gdy próbujesz wbić czarną ósemkę, to oczywiście natrafia ona na przedarte sukno i ze zwycięstwa nici. A stawka była przecież wysoka, bo w nagrodę ktoś musi puścić z szafy grającej w kącie sali jakiegoś Piaska albo inną Marylę Rodowicz. A to przecież nie lata 90., tylko pewnie koło 2010. Dopijasz jeszcze tego Kujawiaka butelkowego – już wtedy rozlewanego poza Bydgoszczą – za trzy osiemdziesiąt złotych sztuka i dogryzasz kebaba za cenę dzisiejszego litra paliwa.

I jak już wychodzisz, to skręcając w lewo możesz natrafić akurat na jakąś studentkę pedagogiki, która właśnie idzie w pełnym makijażu do 7Daya. Dzisiaj w tym miejscu można co najwyżej iść NA makijaż. Permanentny. Jeszcze możesz wcześniej skręcić w prawo i spojrzeć, co zostało z Sonobaru. Tam to nawet kilkanaście lat temu przyjechała taka telewizja, ładna, amerykańska. W czasach, gdy leciała w niej jeszcze muzyka. Sam klub miał status jednego z najlepszych w Polsce z muzyką klubową. Ale przetrwał niespełna dwa lata. „Wyczerpała się formuła”, „Nie ma miejsca na taki klimat w Bydgoszczy” – czytasz w archiwach lokalnej prasy. O tym, że przez kilka miesięcy na przełomie 2005 i 2006 roku funkcjonował w tym samym miejscu klub Pepper przypomina ci zaproszenie na osiemnastkę w kształcie elipsy. Dzisiaj na Chodkiewicza w celu clubbingu nie masz co zaglądać. Teraz jest tam osiedle. Takie ładne, polskie.

Trip do Tripa

Mogło w sumie być tak, że szedłeś z akademika na Łużyckiej do Tripa. Nieważne, czy weekend, czy środek tygodnia. Mogłeś iść akurat na karaoke z Igorem. Albo po prostu się pobawić w piątek lub sobotę. Jakiś gość mógł cię zaczepić i zapytać, czy pomożesz z kolegami, bo szykuje się jakaś bijatyka. Ale ty nie do końca wiesz o co chodzi i amatorskie ustawki lub gale MMA akurat mało ciebie interesują. Stoisz po prostu w kolejce do wejścia, bo wężyk liczy kilkanaście albo i więcej osób. Wszyscy chcą się dostać do szatni umiejscowionej na poziomie minus jeden. A tam, wiadomo, schody wąskie. A jeszcze przeciskają się ludzie, którzy akurat muszą za potrzebą.

Dzisiaj już przy tych drzwiach, przy których stałeś, leżą tylko liście. Szyba w nich dawno wybita. Nawet ktoś dorzucił i wybił szybę na pierwszym piętrze, gdzie było karaoke, grałeś w darta albo piłeś shota wiśniówki w ramach happy hour. Pewnie jakiś snajper. O tym, że przy św. Floriana 22 funkcjonował klub, przypomina szyld z marką piwa. Nie ma już konstrukcji tarasu, który zajął się ogniem w marcu 2016 roku. A kilka miesięcy później zająłeś miejsce w Tripie po raz ostatni. Przeczytałeś na Facebooku, że to pożegnanie z klubem. Przetrwał 18 lat. No ale wyczerpała się formuła – mówił wtedy menedżer klubu.

Ruszyłeś więc do klubu podobnie jak cała masa tripozaurów. Większość mogła już nie pamiętać nawet, gdzie ma swoją – nieaktualną przecież – legitymację studencką. Była sobota, 24 września. Każdy miał do powspominania – a to kogo w klubie poznał, a to z kim się pokłócił. Ile osób poznało tam swoich narzeczonych albo żony. Potem czytasz, że jeden z gości zrobił sobie nawet z tego powodu tatuaż przypominający pieczątkę z Tripa.

W 2018 roku mogłeś jeszcze przeczytać, że budynek dawnego Tripa zostanie zrównany z ziemią. I że powstanie tam hotel. Ale tego nigdy nikt nie zweryfikował. Budynek stoi do dzisiaj. O jakimkolwiek wniosku o wyburzenie dawnej studenckiej mekki ani widu, ani słychu.

Czekając na środę

Mogło być w sumie tak, że szedłeś akurat na Czarną Środę. To mogło być jeszcze, gdy istniało Zentrum, albo już Euphoria lub Egoist. Wiesław Naklicki z branżą klubów w Bydgoszczy związany jest całe dorosłe życie. – Jak zaczynałem zarządzać Zentrum, miałem 20 lat – mówi. Był rok 2006. Przez kluby, które prowadził w budynku dawnego Jedynaka przy ulicy Gdańskiej 15, przewinęły się dziesiątki tysięcy ludzi. – Czarne Środy stały się trendem. Do tego dochodziły imprezy w piątki i soboty. Przyjeżdżali didżeje z Polski i zagranicy. Drzwi otwieraliśmy o 20:00, a o 21:00 już wszystkie miejsca były zajęte – wspomina. A to czasy, gdy pełne były też kluby takie jak Savoy czy Vanila Club. Nie wspominając już o wcześniejszej Hysterii (czy Imperium Dźwięku) położonych nieopodal, bo na Dworcowej. O imprezach w tych klubach można już poczytać w sekcji „Bydgoszcz – okruchy historii”. Żeby o nich sobie przypomnieć, można jeszcze na YouTubie poszukać „Get ready” DJ-a Mentala.

Naklicki prowadził kluby na Gdańskiej przez kilkanaście lat. Oprócz schyłku Zentrum, wspomnianych – Euphorii i Egoista były jeszcze: The One i na końcu Toast Club. Kilka lat temu wywiesił definitywnie w tym miejscu białą flagę. – Ludzie przenieśli się w inne miejsca, bliżej Starego Rynku, gdzie funkcjonuje centrum imprezowe – wskazuje. Dziś sam prowadzi właśnie na Starym Rynku Strefę Disco, na przylegającej do niej ulicy Magdzińskiego – La Havanę.

Zmieniła się klubowa geografia, zmieniły się też trendy. Wiesław Naklicki przekonuje, że widać to po godzinie przyjścia gości. – Dzisiaj w wielu przypadkach schodzą się w okolicach północy, może trochę wcześniej – zauważa. Wcześniej idą do shot barów, potem jest właśnie wybór (już nie tak obszerny) klubu. – Do mnie, do Strefy Disco wracają około 3:30. Czasami o siódmej rano mamy tyle samo osób, co dziesięć godzin wcześniej – wylicza. Ale to też, jak podkreśla, nie są liczby, które można porównywać z czasami, gdy „w klubach z sufitu skraplała się woda”.

Gdzie będziemy chodzili po Vanili?

Mogło być w sumie tak, że byłeś na ostatniej imprezie w Vanila Club. Minęło od niej – dokładnie w kwietniu – już dziesięć lat. Największa dyskoteka w Bydgoszczy, następczyni Bravo (pamiętasz jeszcze, jak chodziłeś na dzienne imprezy?) funkcjonująca w budynku po dawnym domu kultury Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego przy ulicy Zygmunta Augusta. Jej kres położyła budowa linii tramwajowej do dworca kolejowego i do pętli przy ulicy Rycerskiej. Na wieść o planach wyburzenia mogłeś przecież dać wyraz niezadowolenia na forum nieistniejącego już Radia Gra, bo to jeszcze była era przedfejsbukowa.

Maciej Turowski, czyli DJ Gambit, w 2005 roku rozpoczął pracę właśnie w Radiu Gra. Bravo przekształcało się wtedy w Vanilę. – Didżeje grający w klubie przychodzili do nas na wieczorne audycje Tomka Zamiatowskiego. Wtedy dopiero wchodziłem w świat muzyczny. Zacząłem robić oprawy na meczach Astorii Bydgoszcz, prowadziłem też studenckie czwartki w Spinie na ówczesnej Akademii Techniczno-Rolniczej – wspomina. W Vanila Club Radio Gra świętowało swoje urodziny. – Po latach ludzie z Vanili przeszli do Broadway Clubu. Sam klub próbował się pozycjonować jednak jako bardziej ekskluzywny. Tyle że nie pomagała w tym lokalizacja (przy ulicy Pułaskiego, niedaleko Kamiennej) ani przestrzeń, która tam była – wylicza DJ Gambit.

Broadway (też już nieistniejący) próbował przyciągnąć ludzi nietypowymi akcjami. Organizował nawet bezpłatny autobus, który co godzinę odjeżdżał z placu Kościeleckich pod drzwi klubu. Podobnych pomysłów było zresztą więcej. Położony obok Vanila Club Moralist oferował nawet bezpłatną taksówkę na wybrane imprezy. Warunkiem był przejazd w promieniu pięciu kilometrów i minimum dwie osoby wsiadające do taksówki. Ale ostatecznie Moralist nie wytrzymał konkurencji ze strony Sody. Starówka skutecznie wsysała klubowiczów w swoje rewiry. Koło dworca funkcjonował jeszcze Arsenał, a dzisiaj na budynku przy przystanku autobusowym można jeszcze dostrzec szyld klubu MASQ. Imprezy w nim skutecznie zatrzymała jednak epidemia.

Zejście z Estrady

Mogło być też w sumie tak, że grałeś w Estradzie w tenisa stołowego. Albo byłeś na koncercie Madball. Albo Eldo, który akurat promował płytę „Zapiski z 1001 nocy”, chociaż pamiętasz też, że grał coś z „27” i „Nie pytaj o nią”. W ogóle może po prostu lubiłeś to miejsce, które funkcjonowało przy bulwarach nad Brdą przez piętnaście lat – od września 2006 roku. Ale ostatni dźwięk, jaki można było usłyszeć, to dźwięk piły mechanicznej, którą Marek „Krzyżak” Hegenbarth wycinał kawałek baru ze swojego klubu.

W styczniu tego roku Hegenbarth zapowiedział, że klub (nie budynek, bo ten należy do kogoś innego) chce sprzedać. Najmocniej we znaki dała się oczywiście epidemia i związane z nią lockdowny. W mediach społecznościowych pisał wprost, że dalej klubu utrzymywać się nie da. Niepewne jutro sprawiło, że z branży muzycznej przeniósł się do branży kryptowalut. Dzisiaj pod marką Estrada funkcjonuje kantor ich wymiany.

Obecnie nie tylko nie wejdziesz do budynku Estrady, ale trudno dostać się w ogóle w jego rejon. Dojście – z uwagi na trwające roboty i wykopy – jest możliwe tylko od strony bloku blisko sąsiadującego z klubem. Mimo że od kilku miesięcy w środku nie dzieje się nic, to mural na elewacji nadal wygląda świeżo, a o tym, co się działo w Estradzie przez lata przypomina też niezliczona liczba tagów na drzwiach wejściowych i futrynie. Epidemia obeszła się z Estradą jak w tym napisie na ścianie – „no mercy”. Choć trzeba pamiętać, że już kilka lat temu (konkretnie – w 2015 roku) w klubie na kilka miesięcy drzwi zostały zamknięte.

Nie ma Lekko

W klubie Lekko przy ulicy Grodzkiej też czas zatrzymał się wiele miesięcy temu. A to przecież lokalizacja, która była przez lata traktowana jako ta z wyższej półki. Mogło być przecież tak, że gdzieś od 2012 roku byłeś gościem Sody (czy też – od sierpnia 2016 do sierpnia 2019 roku – Sody 2.0). – Początki tego miejsca to był jeszcze szyld Buena Vista. I to w sumie nie miał być klub, ale raczej miejsce, gdzie można usiąść i posłuchać kubańskiej muzyki czy wypić cuba libre. Sam pamiętam, jak się rozstawiałem przy jednym ze stołów. Nie było nawet normalnego nagłośnienia, a jedyne głośniki były wmontowane w suficie – mówi DJ Gambit. Ale dodaje też, że koncepcja chwyciła i ludzie zaczęli się pojawiać coraz częściej.

Maciej Turowski zresztą przez lata zwiedził wiele, jeśli nie większość bydgoskich klubów. Obecnie dzieli swój czas między grę w Twenty Clubie na Starym Rynku (który nadal na mapie klubowej miasta się utrzymuje), a tworzenie oprawy muzycznej na imprezach sportowych, także rangi międzynarodowej. Był obecny między innymi na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Dausze w 2019 roku, gra też podczas meczów koszykarskiej Euroligi czy gal MMA.

Gdy wymienia kluby, w których mogłeś go usłyszeć, powstaje lista, którą można było zobaczyć też w zakładce z zamkniętymi lokalami na stronie Klubowa.pl. A w zasadzie można byłoby, gdyby portal funkcjonował. Trzeba je więc wypisać na nowo – poza już wymienionymi wcześniej są to: C1 Kasia przy Jezuickiej (kto pamięta jeszcze mini coopera z tablicą rejestracyjną z nazwą klubu?) i wcześniejszy Black House, Obsesja w City Hotelu, Medyk w Zaułku czy Metro (wcześniej Clan, Deja vu czy Tequila) przy ulicy Długiej (zamknięte „do odwołania” – głosi napis na drzwiach). Z funkcjonujących do dzisiaj klubów DJ Gambit ma na koncie jeszcze nieśmiertelnego Kubryka.

Koniec klubu-legendy

Z tą nieśmiertelnością to trzeba jednak uważać. Bo mogło być tak, że byłeś stałym bywalcem Savoya. Albo chodziłeś chociaż na połowinki lub byłeś na imprezie integracyjnej swojego liceum. Tej samej, gdzie twojego kumpla nie wpuścili, bo nieopatrznie przyszedł przed klub w dresie. A potem czytałeś, że klub po ponad stu latach zostanie zamknięty. Oczywiście nie zawsze nazywał się tak samo, ale jednak Savoy to Savoy. Wiele szyldów zniknęło już dawno z przestrzeni miasta, ale ten nadal dominuje na elewacji kamienicy w samym centrum miasta.

W połowie 2017 roku mogłeś widzieć, jak z pomieszczeń na pierwszym piętrze wynoszą sprzęt. Mówili, że to tylko remont. Że klub zaraz wróci, ale wymaga odświeżenia. Termin dobry, bo zbliżało się lato, więc w mieście nie było studentów, chętnych do imprezowania w budynku też na pewno mniej. Ale zaraz okazało się, że jak ktoś na Jagiellońską 2 wróci, to raczej komornik niż kolejny didżej. Zadłużenie za lokal sześciocyfrowe, koniec, kropka. Miasto potem chciało sprzedać całą kamienicę za ośmiocyfrową kwotę. Do dzisiaj – bez powodzenia. Kultowy (tu naprawdę) lokal do dzisiaj stoi pusty.

O zamknięciu lokali większość osób, z którymi rozmawiamy, chce opowiadać bez nazwiska. – Nikt nie lubi przyznawać się do swoich porażek, lepiej rozmawia się o cudzych – śmieje się jeden z naszych rozmówców. Podobnie reaguje, gdy pytamy, czy zaskoczyło go zamknięcie Savoya. – Jak się funkcjonuje w tej branży i widzi, jak poszczególne kluby działają, to absolutnie nie – odpowiada.

Stary i nowy Jack

Mogło być też tak, że dopiero po latach zastanawiałeś się, dlaczego korytarze w Jacku są takie wąskie. I co, do diabła, robiły w środku, w dodatku w okolicach drewnianych stropów, piecyki do ogrzewania klubu. I jak to się stało, że klub przez lata rozbudował się o basen i kolejne kondygnacje, a nie można było płacić kartą. No tak, przeczytałeś właśnie, że ta rozbudowa to była jedna wielka samowolka. Beczka prochu w miejscu dawnej, przedwojennej fabryki tytoniu. W samym centrum miasta, w linii prostej jakiś kilometr od Wydziału Administracji Budowlanej i siedziby inspektora nadzoru budowlanego. Złośliwi mówią, że tej ekspansji klubu zaczęto przyglądać się dopiero, gdy komuś w klubie nadepnięto na odcisk. No ale to, wiadomo, złośliwi…

Dzisiaj po nielegalnych nadbudówkach dawno nie ma śladu. Postawiła się straż pożarna, która nakazała dostosowanie przestrzeni w klubie do standardów bezpieczeństwa. W sumie przez dwa lata klub był zamknięty. Potem na chwilę się otworzył, przyszła epidemia i zmiana właściciela. Dzisiaj gości na Długiej wita szyld New Jack. Ale nie wita nikt z barmanów, bo klub znowu jest nieczynny. Do kiedy – nie wiadomo.

Jeśli pamiętasz klimat półek z książkami i Fashion TV na telewizorach, to musisz pamiętać też, że próby czasu nie przetrwał Kredens (kolejne projekty spod znaku Stalowni czy Azylu szybko kończyły się klapą) na Wełnianym Rynku. A tam przecież jeszcze mogłeś spotkać swego czasu – na przykład w liceum – swoich rodziców. Taka to była rozpiętość klienteli. Dzisiaj sam możesz być takim boomerem, jeśli umiesz podać datę, kiedy odbyła się ostatnia impreza w Gongu przy Toruńskiej albo Zodiaku na Marcinkowskiego.

Gdzie się podziały klubowe noce?

Jakub Kubiński, dziś między innymi organizator Enea Bydgoszcz Triathlon, przed laty też był związany z branżą klubową. Odpowiadał najpierw za organizację Długiego Clubbingu (od nazwy ulicy Długiej, gdzie funkcjonowała większość uczestniczących w akcji lokali), a później – Klubowej Nocy. Zrezygnował w 2018 roku. – Nie było sensu robić tego w sytuacji, gdy do wyboru miały być trzy kluby, a nie – jak wcześniej – kilkanaście. Nikomu się to nie opłacało – wylicza. Nasi rozmówcy zresztą zgodnie przekonują, że odpływ ludzi był zauważalny od lat. – Bo to zawsze jest proces, nigdy jeden moment – przekonuje DJ Gambit. A Wiesław Naklicki dodaje: To jest miks przyczyn, zmieniają się trendy, mody, ludzie zaczynają inaczej spędzać czas.

Naklicki nie poddaje się też dyskusji pod tytułem „A kiedyś to było…”. – Bo lato było na przykład super. Po okresie zamknięcia ludzie byli spragnieni spotkań, wyjścia do miasta. Pandemia oczywiście nabałaganiła, ale kilka miesięcy temu utargi potrafiły być nawet dwa razy większe niż w latach poprzednich – podkreśla. Choć dodaje też, że ostatnio widać załamanie tego trendu. – Piątek przed tygodniem był chyba najgorszy, odkąd pamiętam. Miasto już o północy było puste – wskazuje. Ale zaraz dodaje, że może po dziesiątym listopada się coś ruszy. – Od lat można obstawiać, że po wypłacie ludzie wydadzą więcej – zaznacza.

Nie da się jednak ukryć, że większa liczba rozrywek, także cyfrowych, odbiła się na liczbie osób, które odwiedzają co weekend kluby. Bo dzisiaj, żeby kogoś poznać, możesz po prostu ruszyć palcem w Tinderze. A kiedyś to trzeba było ruszyć… wiadomo. – Wiadomo, bo w erze przed Netfliksem, YouTube’em czy Facebookiem potrzeba integracji była większa. Albo inne były na nią sposoby. I w ogóle liczba atrakcji była mniejsza. Ale też trzeba pamiętać, że zmienił się odbiór samej muzyki. Kiedyś do klubu szło się, żeby ją poznawać. Dzisiaj wszystko masz w swoim smartfonie – tłumaczy DJ Gambit. – To po prostu prawa rynku – kontynuuje Jakub Kubiński. – I Bydgoszcz nie jest tu wyjątkiem. Podobne problemy można zaobserwować w innych miastach. Nie zawsze kluby są winne, choć oczywiście można wskazać takie, gdzie zarządzanie jest fatalne i klub upaść musi.

Może warto więc zrobić po prostu tak, że w najbliższy weekend pójdziesz do klubu, zanim wezmą i ci go zamkną?! Ten twój ulubiony klub…