Lista odwołanych wydarzeń i zamkniętych miejsc [AKTUALIZACJE NA BIEŻĄCO]

DOŚĆ! Igranie z ogniem musi się skończyć się dymisją. Albo dymisjami [Dominiczak na dobry weekend]

Dodano: 20.03.2020 | 06:00

Eryk Dominiczak | e.dominiczak@metropoliabydgoska.pl

Na zdjęciu: Tłumy w autobusach i na przystankach w dobie kwarantanny spowodowanej koronawirusem obserwujemy znacznie rzadziej. Co nie znaczy, że wcale.

Fot. Szymon Fiałkowski

Epidemia koronawirusa wymusza na różnych instytucjach, także na władzach Bydgoszczy, podejmowanie szybkich decyzji. W przypadku podległego ratuszowi Zarządu Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej problemem jest inny wirus. Wirus bezmyślności.

Zamknięcie szkół, przedszkoli, uczelni, a także instytucji kultury czy wielu sklepów w oczywisty sposób przełożyło się na mniejszą liczbę pasażerów komunikacji miejskiej. To fakt. I to bezsporny. Sam miałem okazję, mimo trzymania dość ścisłej kwarantanny, obserwować to na własne oczy podczas wyjścia na zakupy przy jednej z głównych arterii miasta. Kilka autobusów, pasażerów niewielu. Na przystankach prawie pusto.

I nic więc dziwnego, że początkowe deklaracje dotyczące braku zmian w rozkładach jazdy autobusów i tramwajów zostały szybko zweryfikowane. Najpierw – w kierunku włączenia rozkładów wakacyjnych. A później – wprowadzenia (od środy) we wszystkie dni powszednie rozkładów sobotnich. Z nielicznymi wyjątkami, które objęły cztery linie miejskie oraz większość międzygminnych.

Problem w tym, że zmiana, która nastąpiła od 18 marca, była zrobiona w sposób kompromitujący i sprawia wrażenie robionej bez żadnego nadrzędnego pomysłu. A już na pewno – bez dbałości o tych mieszkańców, którzy – nie mając alternatywy – muszą do pracy dotrzeć komunikacją miejską. Informację o planowanych zmianach kierowcy i motorniczowie otrzymali bowiem już w poniedziałek. Ale gdy właśnie tego dnia chciałem ustalić ich szczegóły, usłyszałem od rzecznika ZDMiKP Tomasza Okońskiego, że decyzja w sprawie ostatecznego kształtu rozkładów jeszcze nie zapadła i trwają rozmowy. Kolejną rozmowę odbyliśmy we wtorek przed godziną ósmą, gdy sprawa miała wyjaśnić się w ciągu godziny. Kolejny telefon – przed dwunastą. I zapewnienie, że o naszych pytaniach drogowcy pamiętają. Wreszcie, decyzja zapadła po godzinie trzynastej we wtorek. A zmiany – przypominam – wprowadzono od środy.

Nie trzeba było być wybitnym planistą i macherem od komunikacji, żeby zauważyć, że cięcia są radykalne i mogą przynieść trzęsienie ziemi. Wycofanie dwóch linii (tramwajowej nr 9 oraz autobusowej nr 62) – to raz. Ale nade wszystko znaczące ograniczenie kursów na kluczowych liniach – choćby opisywanych przez nas: linii nr 64 (obsługujących m.in. zakłady przy ulicy Przemysłowej) czy linii tramwajowych nr 7 oraz 10, które w soboty rozpoczynają kursy kilka godzin później niż w dni powszednie. Ale od rana w środę napływały do nas sygnały również z innych tras i innych linii. W dobie koronawirusa i wszechobecnych apeli o unikanie skupisk ludzi, władze miasta ufundowały pasażerom koronawirusparty.

Wystawiony na pierwszą linię frontu rzecznik Okoński po kilku godzinach musiał powtarzać utarte frazesy rodem z Toruńskiej. „Przyjrzymy się sprawie” albo „to dopiero pierwszy dzień”. Rozumiecie Państwo, ludzie biorący pieniądze za organizację komunikacji miejskiej nie umieją niczego zrobić na modelu teoretycznym, tylko muszą w tak trudnym dla wszystkich okresie testować swoje wątpliwej jakości rozwiązania na żywym organizmie. Granda, skandal i kompromitacja.

Wprowadzone naprędce zmiany, które zachwyciły między innymi radną Koalicji Obywatelskiej Joannę Czerską-Thomas, były kosmetyczne. A wystarczyło zamiast terapii szokowej (mnóstwo ludzi w rozmowach ze mną wskazywało, że nie miało szans dowiedzieć się o tych nagłych zmianach, a drogowcy od lat ignorują nowoczesne rozwiązania dotarcia do mieszkańców np. aplikację Blisko) zastosować tę bardziej subtelną.

Już tłumaczę, o co chodzi. Bardzo prawdopodobne, a niemal pewne jest, że zamknięcie wielu instytucji zostanie wydłużone. A obecny termin graniczny wprowadzony przez rząd – 25 marca wydaje się też mało rozsądny, bo przypada na środek tygodnia. Realnie należy spodziewać się, że status quo zostanie utrzymane do Wielkanocy. Przynajmniej do Wielkanocy. Zamiast podejmować więc nagłe, godzące w wielu ludzi decyzje z dnia na dzień, należało usiąść i spróbować wypracować model, który zapewnia większą obsadę w godzinach wyjazdów do i z pracy, jednocześnie redukując przejazdy w godzinach, gdy faktycznie pojazdy od kilku dni wożą głównie powietrze. Uznanie, że teraz każdy dzień od poniedziałku do piątku to mała sobota obrazuje tylko krótkowzroczną politykę ZDMiKP. Stosowaną zresztą od lat. Nowy model mógłby funkcjonować przez trzy tygodnie. Pod warunkiem oczywiście, że byłby dopracowany. Ten już na pierwszy rzut oka był tykającą bombą.

Pozostaje kluczowe pytanie – kto odpowiada za n-tą już kompromitację drogowców? Przywrócenie tramwajów na Górny Taras – seria pomyłek, rozkład świąteczno-noworoczny – też. Konieczność nieustannych poprawek wprowadza tylko chaos i nie daje mieszkańcom poczucia stabilizacji. Jak mamy zmniejszać liczbę samochodów na ulicach, gdy serwuje się pasażerom rollercoaster?

Wracając do pytania z poprzedniego akapitu – czy ta nieudolność to jeszcze brak nadzoru w samym ZDMiKP i tu powinna spaść głowa zastępcy dyrektora Rafała Grzegorzewskiego czy już brak nadzoru z urzędu miasta? Moim zdaniem, i jedno, i drugie. Lubujący się w modelach przeróżnych dyrektor Grzegorzewski tak rozbudował swoje analizy w kierunku biletów czasowych, że od sławnej zapowiedzi ich wprowadzenia minęły już ponad dwa lata. Po drugie – co robi zastępca prezydenta Rafała Bruskiego Mirosław Kozłowicz? Czy ma jakikolwiek posłuch wśród podwładnych? Moim zdaniem – żadnego. Poznałem go, gdy wiosną 2013 roku obejmował fotel dyrektora ZDMiKP. Sympatyczny, wtedy jeszcze mocno ubezpieczany przez ówczesnego rzecznika ZDMiKP Krzysztofa Kosiedowskiego. Pamiętam, jak pokazywał mi zdjęcia komunikacji w Berlinie. I to tyle. Przez lata niewiele się zmieniło. Nadal jest sympatyczny, ale niesamodzielny. Wywiadów – także nam – udzielał wespół z dyrektorem Grzegorzewskim. Po tylu latach można już chyba nabrać pewności co do obszaru, który się nadzoruje, a jednocześnie nie ignorować zdania ekspertów, prawda? A na razie to pozostaje życzyć panu Kozłowiczowi, żeby odjechał z ratusza na swoim motocyklu. A dyrektor Grzegorzewski, jako miłośnik biegania, niech zrobi sobie przebieżkę obok niego. Byle z dala od bydgoskiej komunikacji.